Pokazywanie postów oznaczonych etykietą pożar. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą pożar. Pokaż wszystkie posty

wtorek, 26 listopada 2024

Choczeńska kronika wypadków - część XXIV

 "Echo Krakowa" w wydaniu z 14 października 1957 informowało:

Jakie następstwa może mieć po zostawianie nieletnich dzieci bez opieki, przekonały się bardzo boleśnie dwie matki. Jedna z Woli Filipowskiej (pow. Chrzanów), druga z Choczni (pow. Wadowice). Pierwsza z nich pozostawiła swojego synka — Tadeusza Gaja samego w domu. Dwuletni chłopiec wyszedł z zagrodv i bawiąc się w pobliżu miejscowej sadzawki wpadł do wody. Dziecka nie udało się uratować. Drugi malec — syn ob. Marii Kolach — pozostawiony sam  sobie — podpalił stodołę ze zbiorami. Straty wynoszą blisko 50 tys. zł.

Z kolei "Echo Krakowa" z 14 stycznia 1965 donosiło:

W Andrychowie do ruszającego pociągu wskakiwał 26-letni Marian Stuglik (zam. w Choczni). Wpadł on pod wagon i doznał ogólnych obrażeń ciała. 

Natomiast pięć i siedem lat później doszło na torach kolejowych w Choczni do wypadków śmiertelnych:

W Choczni (pow. Wadowice) na torach znaleziono zwłoki 18-letniej Jadwigi Kosycarz; wypadła ona z pociągu, ponosząc śmierć na miejscu. ("Echo Krakowa" z 20.04.1970)

Na torach w Choczni (pow. Wadowice), znaleziono zwłoki 36-letniego Tadeusza Laska. Został on przejechany przez pociąg. ("Echo Krakowa" z 31.01.1972)

Śmiertelne skutki miał również wypadek w choczeńskim kamieniołomie, jeszcze przed wybuchem I wojny światowej:

Zabity w wapienniku. W Choczni w kamieniołomie p. Duninowej dzierżawionym przez Radę powiatową w Wadowicach, wskutek braku należy tego dozoru, został w zeszłym tygodniu robotnik zabity. ("Prawda z 22 sierpnia 1908)

Z kolei "Dziennik Polski" z 4/5 października 1964 zamieścił krótką notkę o pożarze w Choczni:

W Choczni spłonęła stodoła wraz ze zbiorami, własność Włodzimierza Kołodzieja.

Do nietypowego zdarzenia doszło 18 listopada 1980 w Wadowicach:

Na placu Getta przejeżdżający samochód ciężarowy spłoszył stojące w zaprzęgu konie. Usiłujący je zatrzymać Franciszek G. mieszkaniec Choczni, upadł i został przejechany kołami furmanki. Doznał ciężkich obrażeń i pozostał na leczeniu w szpitalu. ("Kronika nr 48 z 1980 r.)


poniedziałek, 10 czerwca 2024

Choczeńska kronika wypadków - część XXII

 Katowicki dziennik "Polonia", wydawany przez Wojciecha Korfantego, w numerze z 22 grudnia 1929 roku podawał: 

Katastrofa automobilowa. 18 bm. miała miejsce w Choczni katastrofa autobusowa. Autobus jadący z Oświęcimia przez Wadowice i Andrychów do Białej, wpadł wskutek defektu w kierownicy w całym pędzie do przydrożnego rowu. przewracając się na bok. Z pięciu pasażerów wszyscy odnieśli większe lub mniejsze obrażenia.  Szofer wyszedł z katastrofy bez szwanku.  Autobus poważnie uszkodzony.

Nieco podobny wypadek wydarzył się prawie dokładnie 5 lata później, o czym informował krakowski "Nowy Dziennik" z 21 grudnia 1934 roku:

KATASTROFA AUTOMOBILOWA. P. Kramarz właściciel auta, jadąc z Wadowic do Andrychowa wskutek złamania osi kierownicy wpadł w Choczni do rowu. Przechodzący tam urzędnik pocztowy W. Ślusarczyk został potrącony przez auto i doznał ogólnych obrażeń cielesnych. W. Ślusarczyka przewieziono do Szpitala Powszechnego w Wadowicach. 

Z kolei "Gazeta Lwowska" w numerze z 19 lipca 1880 roku donosiła:

Wadowice. Śmierć w płomieniach znalazła służąca Teresa Klaczakówna w Choczni podczas gwałtownego pożaru, który nocną porą zniszczył całe mienie jej chlebodawcy. Przyczyna pożaru nie została sprawdzoną.  

Z metryki zgonu Teresy Klaczak, wynika, że do pożaru doszło 9 czerwca 1880 roku i ofiara nie skończyła jeszcze 18 lat - urodziła się bowiem 14 października 1862 roku (jako córka Ignacego i Marianny z domu Szczur).

O następnych pożarach w Choczni i w okolicy przeczytać można w krakowskich "Nowinach" z 27 lipca 1911 roku:

W Choczni u Katarzyny Czech zajął się budynek mieszkalny, a ogień, dzięki energii komendanta straży pożarnej w Choczni, zlokalizowano. W Brodach ad Kalwarya budynek mieszkalny i budynki gospodarcze ze zbiorami Kołodzieja w samo południe spaliły się do szczętu — przytem spaliła się krowa, świnia i pies na łańcuchu. Dnia 23 b. m. spalił się w Woźnikach dom Sobków z całem urządzeniem o 10 rano. 

Natomiast z krótkiej notatki w "Krakusie" z 30 lipca 1892 roku dowiadujemy się nie tylko o utonięciu w Choczni, ale i o ówczesnych sposobach postępowania z ofiarami tego typu wypadków:

W Choczni dziewczynka 3-letnia, córka p. Jana Pindla, chcąc zaczerpnąć wody ze studni garnuszkiem, wpadła do takowej. Rodzice natychmiast pospieszyli z ratunkiem, ale ratunek okazał się bezskutecznym, tym więcej, że ktoś z bardzo mądrych doradców kazał dziewczynę położyć twarzą do ziemi, zamiast, jak to się zwykle dzieje w utopieniach, tarzać ją i rozcierać. 


czwartek, 14 grudnia 2023

Choczeńska kronika wypadków - część XXI

"Katholische Volkszeitung" - pismo wychodzące w Rybniku w języku niemieckim - w numerze z 24 lipca 1935 roku przynosi informację o wypadku, który miał miejsce w Kaczynie, ale z udziałem jednego z mieszkańców Choczni:

Do zdarzenia doszło w Kaczynie koło Wadowic Kilka dni temu w kuźni doszło do poważnej eksplozji spowodowanej nieostrożną zabawą z detonatorem granatów. 17-letni syn mistrza kowalskiego Stanisław Bryndza znalazł detonator granatów na polu będącym niegdyś częścią poligonu wojskowego, zabrał go do domu i w obecności rolnika Józefa Gurdka rozbił go na pół młotkiem na kowadle. Detonator eksplodował. Chłopakowi oderwało rękę, a materiał wybuchowy rozciął mu brzuch. Zaś rolnika Gurdka odłamek żelaza trafił między oczy tak pechowo, że oślepł na miejscu. Obydwóch ciężko rannych przewieziono do szpitala w Wadowicach.

----

Katowicki dziennik "Polonia" w wydaniu z 5 września 1934 roku informował w krótkiej notatce pod tytułem "Wpadł do studni":

Niejaki Antoni Żurek z Choczni koło Wadowic, przechylił się tak nieszczęśliwie przez ocembrowanie studni, iż wpadł w gląb, doznając złamania nogi. Przy pomocy domowników został wydobyty.
----

Ten sam dziennik, ale 14 lipca 1934 roku donosił:

Skutki braku opieki nad dziećmi - śmierć dziecka pod kołami auta w Choczni

We wsi Chocznia (w powiecie Wadowickim) wydarzył się onegdaj nieszczęśliwy wypadek, który pociągnął za sobą śmierć 5-cio letniego chłopczyka. Mianowicie przez wieś przejeżdżał samochód, będący własnością browaru żywieckiego. W pewnym momencie przez drogę usiłował przebiec 5-letni syn tamtejszego mieszkańca Tadeusza Bałysa, lecz spostrzegłszy nadjeżdżający samochód, w ostatniej chwili zawahał się i chciał zawrócić. Z tego też powodu przytomny szofer, chcąc uniknąć wypadku, skręcił nagle w bok tak gwałtownie, że auto, zarzuciwszy się, uderzyło tylnym wachlarzem chłopczyka w głowę. Dziecko przewieziono natychmiast do szpitala, gdzie wskutek zdruzgotania czaszki w pół godziny później zmarło, nie odzyskawszy przytomności.

Autor tej notatki błędnie podał personalia ofiary. W rzeczywistości w tym wypadku zginął właśnie Tadeusz Bałys. pięcioletni syn Jana i Marii Anieli z domu Bąk.
----

Lwowski tygodnik "Niedziela" z 25 września 1887 roku zamieścił "Wykaz pogorzeli włościańskich, wydarzonych w sierpniu", gdzie pod datą 10 sierpnia znalazła się informacja, że "Drapie Szymonowi w Choczni, powiatu wadowickiego, zgorzał dom".
----
W numerze 30. tygodnika "Kronika" z 1979 roku zawiadamiano z kolei o prawie 100 lat późniejszym pożarze w Choczni:

22 lipca w Choczni pod Wadowicami spaliła się stodoła i szopa w gospodarstwie J.W. Straty — około 100 tysięcy złotych. Przyczyna — podpalenie przez dzieci.



poniedziałek, 25 lipca 2022

Choczeńska kronika wypadków - część XVII

 "Nowiny" z 18 listopada 1905 roku podawały podobną informację, co "Deutsches Volksblatt" z 21 listopada tego samego roku (link):

Wypadek na kolei

Z Wadowic donoszą: Na tutejszej stacyi kolejowej najechał onegdaj pociąg osobowy nr 2.365 na konia z wozem, należącym do Władysława Widlarza z Choczni. Koń został ciężko pokaleczony, a wóz rozleciał się w drobne kawałki. Powodem wypadku było pozostawienie konia z wozem bez dozoru. 

----

Z kolei "Nowiny" z 27 lipca 1911 roku informowały:

W Choczni u Katarzyny Czech zajął się budynek mieszkalny, a ogień, dzięki energii komendanta straży pożarnej w Choczni, zlokalizowano.W Brodach ad Kalwarya budynek mieszkalny i budynki gospodarcze ze zbiorami Kołodzieja w samo południe spaliły się do szczętu — przytem spaliła się krowa, świnia i pies na łańcuchu. Dnia 23 b. m. spalił się w Wożnikach dom Sobków z całem urządzeniem o 10 rano. W tym samym dniu w Skawcach obrócił pożar w perzynę 18 domów ze stogami siana, zboża i wszelkiem urządzeniem, t. j. 1/5 część całej wioski.

----

O następnych pożarach w Choczni napisano w "Nowinach" z 22 sierpnia 1912 i 7 czerwca 1913 roku:

 W ubiegłym tygodniu zniszczył pożar kilka zabudowań gospodarskich we wsi Chobot koło Wadowic — z dymem poszły dotychczasowe zbiory. Szkoda nie była ubezpieczona. Pożar wznieciło uderzenie pioruna podczas szalejącej nad okolicą burzy. W tym samym czasie w pobliskiej wsi Tarnawie zabił piorun kobietę, uderzając w dzwonnicę kaplicy, w której zabobonna wieśniaczka dzwoniła „dla rozpędzenia chmur". W Choczni zniszczył pożar realność p. Józefa Zielińskiego, który po powrocie z Ameryki urządził sobie piękne gospodarstwo. Ubezpieczone było w tow. „Wisła", które dotąd nie wysłało komisyi, mimo, że od pożaru minęło już sporu czasu. W Wadowicach zapalił się d. 16-go bm. w realności 1. 88 w Rynku skład rupieci. Pożar groził rozszerzeniem się, mieszkańcy jednak nie wezwali straży, ale przez dwa dni gasili sami ogień — na próżno. Dopiero trzeciego dnia, kiedy ogień począł się wzmagać zawiadomiono straż, która pożar ugasiła. Niebezpieczeństwo było wielkie, zwłaszcza, że w kamienicy tej i dwu sąsiednich (jednego właściciela) niema studzien.

----

 Z Wadowic donosi nasz korespondent:

W Choczni, gminie odległej 3 km od Wadowic, po zburzeniu starego budynku mieszkalnego i stajni, przeniósł Andrzej Zając, woźny sądowy, całe urządzenie domowe i sprzęty do stodoły, gdzie dnia 29 bm o godzinie 12 w południe, wskutek nieostrożności robotników powstał w stodole tej pożar, w której spaliło się wszystko mienie Zająca. Szkodę oszacowano na 2000 koron. W trzy dni w tej samej wsi spaliło się gospodarstwo Widlarza, a równocześnie spalił się w Inwałdzie budynek, w którym 5-letnie dziecko poniosło śmierć w płomieniach.

----

Na koniec o pożarze, do którego nie doszło wprawdzie w Choczni, ale w opisie którego przewija się (w negatywnym świetle) chocznianin Antoni Pindel:

 W dniu 14-go lipca b. r. w Lipniku o g. wpół do 11-tej w nocy, wybuchł pożar szkolnego budynku przy 5-cio klasowej szkole niemieckiej, który doszczętu zgorzał. Przyczyna pożaru była następująca : Jak już kilkakrotnie w gazetach pisano, że kierownikiem tej to szkoły jest niejaki Antoni Pindel z Choczni rodem, polak ale dla judaszowkiego grosza duszą i ciałem oddany na usługi niemcom, posiada zaufanie i cieszy się ichże opieką za to, że w germanizacyi polskiej dziatwy w jego szkole jest mistrzem, według życzenia prusaków. Zato mu ta krzyżacka mać płaci z funduszów gminnych dodatku do jego stałej pensyi 500 K. rocznie i opał. Mając podostatkiem suchego opału — małżonka jego chcąc urządzić kąpiel dla siebie i dzieci swoich, rozpaliła o godzinie 1 i z południa, palił się aż do godziny 8 wieczór, przezto rozpalił się nietylko piec, ale i nawet i komin i wskutek gorąca wybuch pożar. Gdyby taka pani Pindlowa, za swoje pieniądze opał kupowała, myślę żeby go lepiej szanowała; ale że opał zadarmo, paliła całe półdnia gdyby w piekle tak ostrożną niebędąc, aż budynek spaliła. Spaliło się 25 ław szkolnych, które Wielmożna p. Pindlowa kazała z klas wynieść do stodoły spalonego budynku. Przez nieostrożność, naraziła gminę jak i sąsiada p. W. Rytko na znaczną szkodę, a kto odpowie za te szkody, wykaże śledztwo. ("Obrona Ludu" z 29 lipca 1906 roku)


piątek, 23 października 2020

Pożary, podpalenia

 

Pismo „Wielkopolanin” z 29 marca 1936 roku informowało o podpaleniu domu w Choczni:

W Choczni powstał przed kilku dniami nocą pożar w zagrodzie Jana Ramendy, trawiąc doszczętnie dom mieszkalny, stodołę i stajnię, przyczem z powodu gwałtownego pożaru nie zdołano wyprowadzić konia, który żywcem się upiekł.

Sam zaś właściciel, ratując swój dobytek, uległ ciężkiemu poparzeniu i został przewieziony do szpitala powszechnego w Wadowicach.

Jako sprawcę podpalenia aresztowano Michała Bąka z Choczni, który dokonał tego zbrodniczego czynu z zemsty, gdyż dziwnym zbiegiem okoliczności zabudowania Ramendy znajdowały się według wykazu hipotecznego na gruncie ojca Bąka, skąd w skutek przedawnienia sprawy poszkodowany Ramenda nie chciał się usunąć.

Z kolei „Gazeta Krakowska” w wydaniu z środy 22 listopada 1961 roku donosiła, że:

 Dnia 19 bm. w Choczni (pow. Wadowice) spłonął dach nad stajnią, należącą do spółdzielni produkcyjnej w Choczni. Straty wynoszą 30 tys. zł. Przyczyn pożaru dotychczas nie ustalono.

I jeszcze krótka notka z krakowskiego „Czasu” z 26 sierpnia 1857 roku:

 W czasie burzy w okolicach Kalwaryi w dniu 15 bm. Zgorzały od uderzenia piorunu dwie chałupy w Barwałdzie Średnim i dwie w Choczni wraz z zabudowaniami i zebranem z pola zbożem.

O pożarach/podpaleniach w połowie lat 60. XX wieku- link

piątek, 21 sierpnia 2020

Pożary/podpalenia w połowie lat 60. XX wieku

Sprawą, która wywoływała duże poruszenie wśród mieszkańców dolnej części Choczni w połowie lat 60. XX wieku były pożary budynków gospodarczych, których przyczyną najczęściej było podpalenie. 
Już 15 listopada 1964 "Echo Krakowa" poinformowało w krótkiej notatce o pierwszym z nich: 
"Wczoraj w Choczni w powiecie wadowickim pastwą pożaru padła stodoła Heleny i Michała Wójcików." 
Dwa tygodnie później (1 grudnia) wprowadzono na terenie wsi obowiązek pełnienia przeciwpożarowych wart nocnych. Ich organizację powierzono Józefowi Mojskiemu i Julianowi Stuglikowi.
Natomiast 27 stycznia 1965 roku Gromadzka Rada Narodowa w Choczni podjęła uchwałę o wyposażeniu wszystkich właścicieli gospodarstw i zabudowań w podręczny sprzęt przeciwpożarowy. Jak wyjaśniano, bosaki są do nabycia w sklepach żelaznych, rolę tłumnic mogły pełnić zwykłe miotły- owinięte w szmaty i o dłuższym sztylu, a zamiast beczek na wodę o pojemności 200 l można wykorzystywać betonowe kręgi lub inne naczynia.
10 marca 1965 roku Władysław Stuglik, naczelnik Ochotniczej Straży Pożarnej w Choczni przyznał, że na terenie wsi stale występują pożary, których przyczyna do tej pory nie została wyjaśniona. Stwierdzono konieczność przeprowadzenia kontroli ppoż, korzystając z pomocy organów MO.
Szczegóły pożarów ujawniono w sobotnio- niedzielnym wydaniu "Gazety Krakowskiej" z 28/29 sierpnia 1965 roku:
"Pożar stodoły Jana Dębowskiego zam. w Choczni zobaczyło naraz kilka osób. Był zimowy wieczór 26 stycznia, dochodziła godzina 21. Jak ustalili funkcjonariusze MO, trzy osoby widziały w tym czasie mężczyznę uciekającego w kierunku Wadowic. Ubrany był w ciemny trzyćwierciowy płaszcz, gumowe buty i czapkę „uszatkę". Natychmiast prokurator przez radiostację połączył się z Komendą Powiatową MO zalecając spenetrowanie przystanku PKS, dworca kolejowego oraz zapoznanie z rysopisem miejskich taksówkarzy. Jednak akcja ta nie dała żadnych rezultatów. Nie dało ich i wszczęte śledztwo. Ktoś widział biegnącego mężczyznę, komuś błysnął latarką w oczy i zniknął w ciemności. Przypomniano sobie także, że był anonim mówiący o tym, iż w Choczni musi się jeszcze spalić 20 stodół i dopiero będzie spokój. W ciągu kilku miesięcy płonęło ich kilka. Już w listopadzie ub. r. spłonęła w Choczni stodoła i stajnia należąca do Heleny Wajdzik (według "Echa" Heleny Wójcik- uwaga moja).
Sąsiedzi, świadkowie pożaru jednogłośnie stwierdzili, że było to podpalenie. I tym razem sprawca pozostał nieodkryty. 27 marca o godz. 17.50 znów to Choczni pojawił się podpalacz.
Podkłada ogień pod stodołę Wojciecha Czechowicza (na obecnym Osiedlu Komanim- uwaga moja), lecz spłoszony przez jego sąsiada ucieka w kierunku Oberwanej Góry. Sąsiad i inni mieszkańcy Choczni nie pobiegli za nim zajęci lokalizacją pożaru. O godz. 18.40 na miejsce przybywa grupa operacyjno- dochodzeniowa z psem służbowym, który jednak nie podjął śladu. Ustalono rysopis sprawcy: wiek około 40 lat, wzrost średni, ubrany był w ciemną kurtkę, na głowie „uszatka". Widziano go na kilka minut przed podpaleniem, gdy wyszedł z tak zwanego „ Księżego lasu” i szedł w kierunku stodoły Czechowicza.
Szedł wolno zataczając się. podskakiwał, przypadał do ziemi. Sprawiał wrażenie umysłowo chorego.
Po kilku tygodniach bezskutecznych dochodzeń 3 maja śledztwo zostało umorzone; a już 9 maja w pobliskie) Radoczy następuje kolejne zbrodnicze podpalenie. 15 maja o godz. 23.20 Komenda Powiatowa MO w Wadowicach została powiadomiona przez Ryszarda Jutkę, że przed kilku minutami nieznany sprawca usiłował podpalić jego stodołę. Podpalacza nie widział, lecz tylko słyszał jak ucieka od stodoły w pola. Nie gonił go zajęty lokalizacją pożaru. Natychmiast przyjeżdża grupa operacyjna
z psem służbowym, który rusza śladem przestępcy. Doprowadził na miejsce drugiego pożaru. Płonęła w Wadowicach stodoła sióstr zakonnych Albertynek. Podpalacz przepadł bez śladu. 10 lipca o godz. 23.30 wybuchł pożar w zabudowaniach Stanisława Czermińskiego (na granicy Zawala i Wadowic/Łazówki- uwaga moja). I tym razem spłonęła stodoła.
Ustalono, że pożar wybuchł na skutek podpalenia. Kim jest nieuchwytny podpalacz? W jego ustaleniu przeszkadza brak jakichkolwiek motywów przestępstwa.
Czyżby to był jakiś obłąkany współczesny Herostrates? Na razie opowieść o nim pozostaje bez zakończenia. Zostały podjęte odpowiednie kroki by zagadka tajemniczych podpaleń została rozszyfrowana.
Może już wkrótce będę się mógł podzielić z czytelnikami finałem tej niecodziennej historii."
Według świadków tych wydarzeń podpalono wówczas również stodoły:
- Franciszka Grabca przy Zawalu,
- Władysława Szczura przy Zawalu,
- nauczycielki Ireny Zofii Palewicz na granicy Zawala i Wadowic,
- Edwarda Rychlika przy Zawalu,
- oraz kilka stodół na terenie Wadowic.
Podjęto także próbę podpalenia stodoły Brońków, usytuowanej blisko połączenia obecnej obwodnicy Wadowic i dawnego gościńca na Andrychów, ale podłożony ogień nie uległ rozprzestrzenieniu.
W akcjach ratunkowych oprócz strażaków czynny udział brali sąsiedzi poszkodowanych, wyprowadzający poza zasięg ognia zwierzęta gospodarskie i ratujący zgromadzone w podpalonych obiektach sprzęty i maszyny. W wartach nocnych uczestniczyli też słuchacze szkoły milicyjnej. Jedynym efektem ich pełnienia było schwytanie pijanego sąsiada, wracającego nocą do domu, żołnierza na przepustce, który połaszczył się na owoce z przylegającego do jednej ze stodół sadu i obserwacje nocnego życia zwierząt.
12 września 1965 roku na posiedzeniu Gromadzkiej Rady Narodowej jej przewodniczący Klemens Guzdek stwierdził, że Chocznia Dolna narażona została na niepowetowane straty z powodu częstych pożarów zabudowań gospodarczych. Obowiązkiem jest wznowienie czujności, należyte pełnienie wart nocnych ppoż, ponieważ zdarzają się wypadki, że nie wszyscy mieszkańcy pełnią je należycie, dlatego ostrzega się wszystkich zainteresowanych, że zaniedbujący te obowiązki będą karani przez Kolegium Orzekające. Równocześnie należy zwracać baczną uwagę na przepisy ppoż w akcji omłotowej, gdyż bardzo często stwierdza się brak beczki z wodą i innego koniecznego sprzętu ppoż. Przede wszystkim należy zwrócić uwagę na dzieci, by nie pozostawały same bez opieki, ponieważ na terenie gromady zdarzały się przykre doświadczenia,- na przykład u obywatelki Pasieki Anieli pozostawione dzieci bez opieki podpaliły stodołę.
Zobligowano ponadto Ochotniczą Straż Pożarną do złożenia sprawozdania ze swojej działalności.
Sprawozdanie przedstawił naczelnik Władysław Stuglik w dniu 22 września. Poinformował, że OSP w Choczni liczy 28 członków, z  czego w przeważającej części są to członkowie starsi, mający długoletni staż pracy w tej organizacji. Jednostka jest podzielona na dwie sekcje, w górnej i dolnej części wsi i każda z nich dysponuje własną remizą (obie do remontu). Posiada 2 motopompy, dostateczną ilość węży oraz innego wyposażenia potrzebnego do akcji, z  wyjątkiem toporków, które są jednak w każdym budynku i mogą być wykorzystane w razie konieczności. Planuje się zakup pojazdu pożarniczego typu GM. Do celów alarmowych OSP posiada 2 syreny elektryczne i gong na wypadek braku prądu oraz całodobowe połączenia telefoniczne w dwóch punktach i w okresie dziennym w sześciu punktach. W 1965 roku z niewyjaśnionych przyczyn wynikło w Choczni 5 pożarów, w których likwidacji jednostka brała udział. Dwukrotnie w ciągu roku- wiosną i jesienią- członkowie OSP dokonują kontroli ppoż około 1800 budynków. Trwa warta nocna wprowadzona w grudniu 1964 roku oraz dodatkowe dyżury w czasie żniw i omłotów.
Klemens Guzdek w imieniu Gromadzkiej rady Narodowej uznał, że działalność OSP można uznać za dobrą, biorąc pod uwagę warunki, w których pracuje. Opracowywany jest plan zabezpieczenia ppoż na lata 1966-1970, który obejmie znaczne środki (423.500 zł) na zakup sprzętu i umundurowania. Należy  jednak podjąć działania w celu szybkiego odmłodzenia kadr OSP.
Do wykrycia sprawcy podpaleń doszło nie przez celowe działania operacyjne Milicji Obywatelskiej, OSP, czy warty pełnione przez chocznian, ale przez jego nieuwagę. Okazał się nim Stanisław M., strażak-piroman i członek Ochotniczej Rezerwy Milicji Obywatelskiej (ORMO), który pozostawił na miejscu swojego przestępstwa pokwitowanie na wypożyczony sprzęt strażacki wraz z własnoręcznym podpisem.
Wobec wykrycia sprawcy choczeńska Gromadzka Rada Narodowa podjęła 22 grudnia uchwałę o odwołaniu wart nocnych do 24 grudnia, gdyż dalsze ich pełnienie w zaistniałych okolicznościach uznano za nieuzasadnione.



środa, 10 kwietnia 2019

Spalenie plebani w 1663 roku

O spaleniu choczeńskiej plebani tak pisze Józef Putek w książce "Mroki średniowiecza":

(...) W roku 1663 spaliła się plebania. O spalenie tej plebanii obwinił ks. Sasin gospodarza Dudzika i porwawszy go oddał w ręce wójta choczeńskiego, aby go przez noc pod zamknięciem przytrzymał. Na drugi dzień jednak ks. Sasin nie pokazał się, choć według praw ówczesnych jego obowiązkiem było Dudzika do grodu w Oświęcimiu odstawić, skoro oskarżał go o podpalenie. Wobec tego wójt i gromada choczeńska postarały się o sprowadzenie do wsi „ministeriała" (woźnego ziemskiego), Adama Barutha z Kleczy, który w towarzystwie dwóch ziemian-szlachciców, Stanisława Lgockiego i Jana Gołeckiego, wezwał proboszcza do prawnego postąpienia z Dudzikiem, a gdy ten odmówił, wówczas woźny oraz wspomniani ziemianie zgłosili z tego powodu w grodzie oświęcimskim manifest, zawierający protestację przeciw nielegalnemu postępowaniu proboszcza.
Ks. Sasin twierdził, że plebanię choczeńską „zapaliła białogłowa niecnotliwa, Kurkowa, cudzołożnica Marcina Dudzika, za które spalenie sprawiedliwości świętej nie mogłem dojść, w której plebaniej szkodyjem miał na ośm tysięcy, czobym tego przysięgą popar, jako ona spaliła, ta białogłowa, z roszkazania tego swego cudzołożnika".
Nie bardzo jasno przedstawiała się sprawa z „cudzołożnikami" i dziwne jest twierdzenie, że ksiądz nie mógł znaleźć sprawiedliwości... Ów „cudzołożnik" Dudzik był kumem organisty i wytrykusa (kościelnego), a więc liczył się do parafialnej elity. Widocznie niezbyt prosta to była sprawa, skoro nawet ziemianie-szlachcice w obronie „cudzołożnika" stanęli, a proboszcz przezornie sprawy w grodzie oświęcimskim przeciw rzekomym podpalaczom i cudzołożnikom nie popierał. (...)

Wydaje się, że Józef Putek pisząc ten fragment swojej książki, opierał się na dwóch źródłach:
  • zachowanej do dziś krótkiej, odręcznej notatki księdza proboszcza Sasina, 
  • niedostępnych obecnie, a wykazanych w bibliografii "Sądowych księgach wsi Choczni z lat 1575-1842", nazywanych przez Putka w innych publikacjach księgami wójtowskimi lub gromadzkimi.

Putek cytując fragment notatki ks. Sasina, dokonał niewielkich zmian w ortografii, a ponadto błędnie podał nazwisko domniemanej podpalaczki. 
Z zapisu choczeńskiego proboszcza wyraźnie wynika, że nie chodziło o żadną Kurkową, lecz Kżeśkową 
Kim była owa Kżeśkowa?
Może chodzić o Ewę Guzdek, która w 1652 roku poślubiła w Choczni Krzysztofa Garżela zwanego też Cudakiem i w niektórych późniejszych zapisach metrykalnych figuruje jako Ewa Krześkowa lub Krzysiowa, czyli żona Krzyśka.
Według zapisów metrykalnych do 1661 roku ta para ochrzciła pięcioro dzieci: Katarzynę, Wawrzyńca, Pryskę (Pryscyllę), Łucję i Elżbietę.
Ponieważ Krzysztof Garżel/Cudak zmarł w 1661 roku, to trudno przypisać mu ojcostwo Antoniego, ochrzczonego w 1663 roku, który zapisany jest formalnie również jako syn Krzysztofa i Ewy.
Być może Antoni był owocem związku Ewy z wymienionym w notatce "cudzołożnikiem" Marcinem Dudzikiem?
Biorąc pod uwagę datę ślubu z Krzysztofem (1651), można przyjąć, że w momencie spalenia plebani (1663) Ewa nie była już według ówczesnych standardów kobietą pierwszej młodości, a na dodatek obarczoną pięciorgiem lub sześciorgiem dzieci. Najmłodsze z jej potomstwa przyszło na świat właśnie w roku pożaru- nie wiadomo czy przed nim, czy też później.
Nie są znane jej dalsze losy. Co prawda w 1672 roku matką chrzestną Anny Żak była jakaś Krzyśkowa, ale nie wiadomo, czy chodzi właśnie o Ewę.
Pewną wątpliwość, czy Ewa Garżel z domu Guzdek, to rzeczywiście domniemana podpalaczka Krzyśkowa, mogą stanowić dwa fakty:
  • w 1657 roku zapisano w Choczni chrzest Anny, córki Feliksa Krzyska i jego żony Reginy. Podobne lub identyczne nazwisko pojawia się w metrykach po raz kolejny dopiero w latach 1688-1694, przy okazji chrztów dzieci Jana i Anny Krzesaków/Krzeszaków, a później w XVIII wieku (1707- Jakub Krzeska, 1740-Wojciech Krzyska). Takiego lub podobnego nazwiska nie odnotowano w spisach płatników podatku kościelnego, co oznacza, że o ile występujący w metrykach Krzyskowie i Krzesakowie rzeczywiście mieszkali w Choczni, a nie tylko chrzcili tam sporadycznie dzieci, to nie byli samodzielnymi rolnikami, ale ludnością poddańczą w stosunku do sołtystwa lub plebani
  • W 1659 roku odnotowano ślub Ewy Krzyśkowej i Grzegorza Wilczyńskiego. W tym czasie żył jeszcze Krzysztof Garżel/Cudak, mąż Ewy z domu Guzdek, więc zapis ten dotyczy innej Ewy Krzyśkowej, niż Ewa z domu Guzdek. Grzegorz i Ewa mieli w Choczni tylko jedno dziecko- syna Sebastiana w 1660 roku.

Pewne jest natomiast, że około 1663 roku jako Ewa Krzyśkowa występowała tylko żona Krzysztofa Garżela/Cudaka, żaden inny choczeński Krzysztof nie miał ani żony Ewy, ani córki Ewy i żaden Krzyska/Krzeska nie posiadał w Choczni żony/córki o imieniu Ewa.

Niewiele wiadomo o drugiej osobie, która miała być zamieszana w podpalenie plebani. Marcin Dudzik w choczeńskich księgach metrykalnych pojawia się tylko raz, jako ojciec chrzestny w 1679 roku, czyli mieszkał we wsi jeszcze 16 lat po spaleniu plebani. Jego nazwisko odnotowano także trzykrotnie w spisach płatników podatku kościelnego (taczma) w latach 1663-1665. Jest tam wymieniony w gronie zagrodników, czyli osób nie posiadających roli, ale posiadających zagrodę i to nie samodzielnie, lecz na spółkę z niejakim Koczurkiem. Dudzik mógł być więc drobnym rzemieślnikiem, czy handlarzem lub utrzymywać się z pracy na rzecz plebana albo sołtystwa. Trudno go jednak zaliczać do choczeńskiej elity. Chyba że przez jego tajemnicze powiązania z organistą i wytrykusem (kościelnym), o których pisze Putek, zapewne na podstawie niedostępnych dziś ksiąg wójtowskich. 

Pewnego sprostowania wymaga jeszcze jeden fragment "Mroków średniowiecza", związany ze spaleniem plebani i osobą księdza proboszcza Sasina. Z notatki proboszcza dotyczącej pożaru jasno wynika, że szkody wynikłe ze spalenia plebani wyniosły 8.000 złotych. Tymczasem Putek dowodzi, opierając się na tej samej notatce, że proboszcz Sasin "uciułał sobie majątku na 8.000 zł, olbrzymią naówczas sumę, która przedstawiała wartość 2000 korcy pszenicy". Podana kwota 8.000 złotych, czyli strata w wyniku pożaru, nie obejmowała przecież tylko osobistego majątku ks. Sasina, ale przede wszystkim wartość spalonego budynku, będącego własnością parafii, a nie proboszcza.
Z drugiej strony proboszcz Sasin rzeczywiście posiadał lub zgromadził duży majątek własny, czy też zarządzał dużym majątkiem parafialnym, skoro pożyczał niebagatelne sumy okolicznym ziemianom i miastu Wadowice (przykład- patrz link).