czwartek, 1 września 2022

Wspomnienia z wysiedlenia w 1940 roku

 Wspomnienie o wysiedleniu autorstwa chocznianki Marii Latocha (1931-2003), które ukazało się w piśmie "Carolus" w 2001 roku:

Rok 1940 dobiegał końca. Czarna noc okupacji niemieckiej osnuwała Polskę coraz to głębszymi cieniami, gasząc resztki nadziei odzyskania utraconej wolności. Miałam wtedy lat 9 i byłam drobną, chudziutką dziewczynką, patrzącą na otaczający świat szeroko otwartymi oczami zdziwionego dziecka, któremu życie wydaje się, pomimo wszystko, bardzo ciekawe i pociągające, godne przeżycia do końca, mimo tej rozpętanej pożogi wojennej, po przebytym rok temu froncie wojennym i trzy tygodnie trwającej ucieczce przed wkraczającymi do Kraju wojskami okupanta. Obecnie po powrocie z tej tułaczki i po powrocie ojca z niewoli niemieckiej żyliśmy skromnie i cicho na swoim małym gospodarstwie rolnym. Od dawna już po wsi krążyły ciche, niepokojące pogłoski o mającym nastąpić wysiedleniu mieszkańców Choczni, ale tak naprawdę nikt w to do końca nie wierzył na serio, lub nie chciał uwierzyć w taką możliwość. Bo niby dlaczego mieliby nas Niemcy wywłaszczać i usuwać, skoro jesteśmy lojalnymi obywatelami, płacimy nałożone podatki i daniny i nie drażnimy okupanta swoim utajonym patriotyzmem. A jednak stało się i oto w jeden z mroźnych grudniowych poranków, osnutych jeszcze półmrokiem długiej zimowej nocy, do naszego domku zapukało dwóch niemieckich żandarmów, Ślązaków z pochodzenia i łamaną polszczyzną zmieszaną z żargonem niemieckiej mowy dali nam rozkaz, by do pół godziny stawić się w komplecie w punkcie zbornym w centrum wsi /koło Sokoła/. Równocześnie poinformowali nas, że można zabrać ze sobą rzeczy najpotrzebniejsze - tyle, ile zdołamy unieść w rękach, czy na plecach. Nasza rodzina składała się z 5-ciu członków tj. z rodziców i nas trojga /rodzeństwo starsze ode mnie o parę lat -brat i siostra/. Z powodu dużego mrozu włożyliśmy na siebie ciepłe ubrania i ciepłe obuwie, zabierając ponadto koce, pierzynę i trochę żywności do przetrwania przez kilka najbliższych dni. W punkcie zbornym czekały na nas furmanki -podwody, które niebawem miały nas przewieźć wraz z rzeczami do Szkoły Nr 2 w Wadowicach na Plantach przy ul. Sienkiewicza. Obserwując wszystko wnikliwie byłam świadkiem, jak ludzie z płaczem rzucali się sobie nawzajem w ramiona, żegnając się ze sobą przed tą podróżą w nieznane. Widziałam jak znana mi starsza kobieta z płaczem przepraszała sąsiadów za te niepotrzebne swary o miedzę, garść trawy lub przyorany zagon, czy skibę ziemi. Teraz wydało się to nawet śmieszne, bo oto wszyscy zostaliśmy pozbawieni niemal wszystkiego zrządzeniem wyższym, wszystko trzeba zostawić i iść na poniewierkę bez pewności jutra. Tymczasem domy nasze zajmowała w tym czasie sprowadzona przez Niemców ludność pochodzenia niemieckiego z Bukowiny, tak zwani bauerzy. W Szkole Podstawowej Nr 2 w Wadowicach przetrzymywano nas przez dwie doby. Z powodu mnóstwa ludzi zapchała się kanalizacja i ścieki szeroką strugą spływały po schodach wejściowych z piętra na dół. Spotkała nas tutaj miła niespodzianka, bo oto jeden z bauerów nadzorujący między innymi nasz mały domek - przysłał nam tu do szkoły paczkę z żywnością, sporządzoną z pozostawionych przez nas zapasów twierdząc, że ci ludzie zostawili wszystko, należy im zatem coś posłać na drogę. Po dwóch dniach postoju, pod nadzorem konwoju niemieckiego odstawiono nas do stacji kolejowej w Wadowicach. Po drodze pewien starszy człowiek zasłabł i osunął się na ziemię, ale pod wpływem głośnego dopingu ze strony niemieckiego żołdaka zmuszony był ostatkiem sił podnieść się i słaniając się szedł razem z innymi do celu. Na stacji wtłoczono nas wraz z tobołami do podstawionych wagonów, jak przysłowiowe śledzie do beczek i pod osłoną nocy pociąg przeładowany wysiedlonymi ruszył w stronę Bielska. Nocą przejeżdżaliśmy przez Chocznię. Od strony opustoszałej wsi wiało straszliwym smutkiem i grozą, które wsączały się w dusze wywożonych mieszkańców. Ludzie zaczęli szlochać i lamentować coraz głośniej, ale oto gdzieś z kąta wagonu podniósł się nieśmiały zrazu, potem coraz głośniejszy śpiew znanej pieśni maryjnej: Serdeczna Matko, Opiekunko ludzi Niech Cię płacz sierot do litości wzbudzi, Wygnańcy Ewy do Ciebie wzdychamy, Zlituj się, zlituj, niech się nie tułamy! A następnie: Boże, coś Polskę przez tak liczne wieki Otaczał blaskiem potęgi i chwały. Niektórzy z wysiedlonych uciszali te śpiewy w obawie przed represjami od Niemców. Jednak nie słyszałam, aby interweniowali konwojenci. Widocznie było ich niewielu i obawiali się drażnić zbuntowanego tłumu wysiedlonych. Złączyłam swój głos i swoje serce ze śpiewem zbuntowanych i cały pociąg głośno śpiewał: Jeszcze Polska nie zginęła, póki my żyjemy, Bo niby dlaczego mielibyśmy zamilknąć, skoro sprawując się lojalnie wobec okupanta zostaliśmy przez nie-go tak źle potraktowani, to teraz przynajmniej damy upust swemu patriotyzmowi i umiłowaniu wolności. Szczęściem minęliśmy Oświęcim i pociąg z tym dziwnym „żywym towarem" skierowano do Generalnej Guberni i, wożąc nas po całej tamtejszej Polsce w poszukiwaniu miejsca na rozładunek, co widocznie nie zostało uzgodnione wcześniej. Podróż ta, bardzo męcząca przy trzaskającym mrozie trwała dni kilka. Otulona w matczyną  chustkę wychuchałam w oblodzonej szybie wagonu mały otwór, przez który patrzyłam na pozostawiany w tyle zewnętrzny świat. W ciągu nocy chustka przymarzła do szyby, widocznie temperatura była grubo poniżej zera stopni. Przez Warszawę zawieziono nas do miasta Łodzi, gdzie konwojenci skonfiskowali Żydowi przewożone mleko i każde z nas dzieci otrzymało po szklance zimnego napoju. Był to odruch zdrętwiałego serca okupanta. Stamtąd skierowano nas do województwa lubelskiego, gdzie nareszcie na stacji Nałęczów 3 w pobliżu wsi Piotrowice znaleźliśmy punkt rozładunku. Na stacji czekały już na wysiedlonych chłopskie furmanki z okolicznych wsi. Naszą rodzinę wraz z sąsiadką wdową z dwojgiem dzieci przywieziono do odległej o 4 km wsi Paulinów i wprowadzono do sołtysa. Wieś była mała, liczyła kilkanaście numerów, zamieszkiwali ją chłopi posiadający po kilkanaście ha pola, ale byli też biedniejsi. W ciasnej kuchennej izbie sołtysa, śmiertelnie zmęczona podróżą położyłam się na podstawionej leżance i przez sen słyszałam i czułam, jak nad naszą rodziną odbywa się przetarg. Rodzinę rozdzielono w zależności od potrzeb gospodarzy i przydatności wysiedlonych. I tak ojciec będący jeszcze w sile wieku został zatrudniony w charakterze parobka do „obrządzania" krów i koni, starsza siostra przydała się, jako niańka do bawienia 2-letniej dziewczynki, brat przydzielony został bogatemu gospodarzowi do pasienia 6-ciu krów w lecie i do karmienia tego stada w oborze zimą. Mama została służącą u następnego gospodarza, a ja jako mocno niepełnoletnia zostałam przy mamie do różnych posług. I tak rozpoczął się w naszym życiu nowy rozdział. Było to życie trwające kilka lat na tzw. wysiedleniu, życie w skrajnym ubóstwie, o głodzie i chłodzie, bez uczęszczania do szkoły, przepełnione pracą ale czasem i zabawą z tamtejszymi rówieśnikami, wszak dzieciństwo i młodość mają swoje prawa. Dużo też było wspólnej, rodzinnej modlitwy. Bogu Najwyższemu niech będą dzięki za to, że nie zginęliśmy, jak te ponad 50 milionów istnień ludzkich, które pochłonęła II wojna światowa. Za to, że pozwolił nam wrócić do domu, uzupełnić wykształcenia, odbudować zniszczenia, choć na zdrowiu do dziś czujemy mocne braki. Pomimo wszystko dzięki Bogu i Opiece Matki Bożej - żyjemy!

Fotografia autorki wspomnień


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz