poniedziałek, 26 sierpnia 2024

Zabawa w Kaczynie, która skończyła karierę choczeńskiego milicjanta (1954)

 

13 lipca 1954 awansowany właśnie na stopień chorążego milicjant A. przyjechał na urlop do rodzinnej Choczni. Dziewięć dni później zostawił żonę w domu swoich rodziców, by udać się na rowerach wraz ze szwagrem K. do Kaczyny, gdzie K. zamówił drewno na budynek gospodarczy. Akurat tego dnia obywała się w tamtejszym Domu Ludowym zabawa z okazji 22 lipca, czyli największego święta państwowego w PRL. Ponieważ A. i K. nie zastali w domu osoby, u której K. zamówił budulec, to udali się w jej poszukiwaniu właśnie do Domu Ludowego. Tam również jej nie znaleźli, ale spotkali na zabawie kilku znajomych z Choczni. Między 20.00 a 23.30 wypili w czwórkę pięć ćwiartek wódki i po kilka kufli piwa. Około północy, gdy zabawa dobiegała końca, A. i K. wyszli na zewnątrz. K. udał się po zostawione w sąsiedztwie rowery, a A. właśnie wtedy zauważył niedaleko Domu Ludowego wymiotującą kobietę. Podszedł do niej i śmiejąc się zapalił zapałkę, by lepiej się jej przyjrzeć. To nie spodobało się koleżance wymiotującej (S.), która zwróciła mu uwagę, że nie ma się tu z czego śmiać i powinien zgasić zapałkę. Ta uwaga zdenerwowała nietrzeźwego A. Podbiegł za odchodzącą S. i kopnął ją w pośladek. Zaskoczona jego ordynarnym zachowaniem S. rozpłakała się i wróciła do Domu Ludowego w poszukiwaniu swojego ojca. Po drodze spotkała swojego kolegę M., któremu opowiedziała o całym zajściu. Ten poszedł na miejsce zdarzenia, gdzie zauważył dwóch nieznanych sobie mężczyzn (K. dołączył już do A.). W chwilę potem dotarła tam cała grupa młodych mężczyzn z Kaczyny, zaalarmowanych przez S. Dwóch spośród nich – L. i O. podeszli jeszcze bliżej i zapytali A., dlaczego napastował niewinną kobietę. A. zwymyślał ich „używając słów powszechnie uważanych za obraźliwe”, zagroził, by się do niego nie zbliżali, bo wyciągnie pistolet, po czym znienacka uderzył O. pięścią w twarz, a L. w głowę. Wtedy pozostali miejscowi mężczyźni rzucili się na niego, wywrócili go na ziemię i obezwładnili. Następnie zaciągnęli go na salę taneczną, by w świetle zorientować się, z kim mają do czynienia. Zakrwawiony A. oprzytomniawszy nieco wykrzykiwał, że jest milicjantem i mają mu natychmiast oddać broń, którą stracił w szamotaninie. Miejscowy sołtys J. wsiadł na rower i pojechał na posterunek MO, by zameldować o całej awanturze i poprosić o wylegitymowanie A. oraz wyjaśnić sprawę zaginięcia broni palnej. Broni tej bezskutecznie poszukiwał na podwórzu K., ale odnalazł tylko poszarpaną marynarkę A. i magazynek z amunicją. Po przybyciu oficera dyżurnego z Komendy Powiatowej MO w Wadowicach wszczęto oficjalne dochodzenie. Nie zdołano jednak ustalić, kto rozbroił A. i przywłaszczył sobie jego pistolet. Sam A. został doprowadzony do komendy w Wadowicach. Zajście było szeroko komentowane przez mieszkańców Kaczyny. Panowała powszechna opinia, że dobrze się stało, że ktoś odebrał broń A., bo gdyby ten zaczął rzeczywiście strzelać, mogłoby dojść do tragedii. Wstępnie przesłuchany chorąży A. nie przyznał się do swojego chuligańskiego zachowania. Twierdził, że niesłusznie jest podejrzewany o kopnięcie S., zaś pistolet odebrano mu, gdy leżał na ziemi w trakcie bójki i nie jest w stanie wskazać, kto tego dokonał. Część winy zrzucono przy tym na szefa A., porucznika Z., który nie dopilnował oddania broni przed pójściem A. na urlop. Przy wyznaczeniu kary dla A. brano natomiast pod uwagę, że:

- był on już karany dyscyplinarnie za samowolne oddalanie się ze służby i romans z „elementem niepewnym politycznie” (żoną jednego z członków grupy zbrojnej Mieczysława Spuły „Felusia”), ale poręczyła wówczas za niego macierzysta organizacja PZPR,

- całego zajścia nie udało się zawczasu wyciszyć i było ono szeroko omawiane w całej okolicy,

- awantura wywołana przez A. miała miejsce akurat w najważniejsze święto PRL,

- był to już w krótkim czasie piąty przypadek utraty broni służbowej przez milicjanta z woj. Krakowskiego.

Ostatecznie komendant wojewódzki MO w Krakowie postanowił wydalić A. ze służby w MO, pozbawić praw nabytych i ukarać 14-dniowym aresztem, a także wszcząć postępowanie sądowe, którego finałem miał być pokazowy proces.

W trakcie formalnego dochodzenia O., L., M. i inni uczestnicy bójki potwierdzili przedstawiony wyżej przebieg wydarzeń, doprecyzowali pewne szczegóły, ale żaden z nich nie wiedział, co się stało z pistoletem A. Okazało się także, że świadkiem prawie całego zdarzenia był milicjant P. z jednej z komend wojewódzkich, który przyjechał do Kaczyny na urlop i twierdził, że stanął w obronie bitego A., ale sam został przez to poturbowany – oberwał kuflem w głowę i otrzymał kilka kolejnych uderzeń w twarz. Dochodzenie wykazało jednak, że P. będąc pod wpływem alkoholu nie zapamiętał dokładnie, co się wówczas działo. Rzeczywiście wdał się tamtego wieczoru w bójkę z miejscowymi, ale stało się to jeszcze przed zajściem z A. Część świadków wskazywała, że to on właśnie przechowywał pistolet odebrany A. P. zdecydowanie temu zaprzeczył.

23 sierpnia prowadzący śledztwo oficer postanowił je umorzyć. Wskazał, że zła wola sprawcy (A.) była nieznaczna i bezcelowym jest wszczynać proces sądowy, skoro A. poniósł już konsekwencje dyscyplinarne.

Część z podanych wyżej informacji została odtajniona przez policję dopiero w tym roku.

Z uwagi na to, że niektórzy uczestnicy i świadkowie tej awantury sprzed 70 lat jeszcze żyją, nie podaję w artykule pełnych danych osobowych.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz