wtorek, 22 lipca 2025

Choczeńscy wikariusze - ksiądz Teofil Papesch

 Ks. Teofil Antoni Papesch (1872–1937) to postać, która dobrze zapisała się w historii Gilowic, Czańca i wielu innych miejscowości, gdzie pełnił posługę kapłańską. Urodzony 29 lutego 1872 roku w Krakowie-Wesołej, syn krawca Józefa i Reginy z domu Rapta, był nie tylko duchownym, ale także organizatorem życia społecznego, patriotą i administratorem, który w trudnych czasach zaborów i powojennej odbudowy inspirował lokalne społeczności do działania.


Teofil Papesch ukończył III Gimnazjum im. Sobieskiego w Krakowie, zdając maturę w 1890 roku. Następnie podjął studia teologiczne na Uniwersytecie Jagiellońskim (1890–1894), które zwieńczył święceniami kapłańskimi w 1894 roku w Krakowie. Swoją posługę rozpoczął jako wikariusz w Dobczycach (1894–1900), gdzie już w 1895 roku otrzymał pochwałę Rady Szkolnej Okręgowej w Wieliczce za pracę katechetyczną. Kolejnym etapem jego drogi była praca w Bobrku (1900–1901), a następnie w Choczni (1901–1903), gdzie pełnił funkcję wikariusza i katechety.

W kolejnych latach ks. Papesch służył w Cięcinie (1903–1905), Andrychowie (1905–1908), gdzie założył Stowarzyszenie „Gwiazda” dla robotników i rzemieślników, a także w Chrzanowie (1908–1909) i Jaworznie (1909–1911). Jego zaangażowanie w życie parafialne i społeczne było widoczne na każdym z tych etapów.

W 1911 roku ks. Papesch przybył do Gilowic jako ekspozyt, a od 1925 roku, po erygowaniu parafii przez metropolitę krakowskiego kard. Adama Stefana Sapiehę, pełnił funkcję proboszcza. To w Gilowicach jego działalność osiągnęła szczególny rozkwit.  Stał się nie tylko duszpasterzem, ale także liderem społeczności, który mobilizował mieszkańców do aktywności kulturalnej, społecznej i patriotycznej.

Z jego inicjatywy powstała parafia w Gilowicach (1925), co było wydarzeniem kluczowym dla lokalnej wspólnoty. Ks. Papesch organizował Katolickie Stowarzyszenie Młodzieży Męskiej i Żeńskiej, które angażowało młodych w przedstawienia patriotyczne, uroczystości upamiętniające ważne wydarzenia z historii Polski oraz wycieczki krajoznawcze i pielgrzymki. Te działania nie tylko wzmacniały tożsamość narodową, ale także otwierały mieszkańców na świat poza granicami wsi.

Jako człowiek o zdolnościach organizacyjnych, ks. Papesch założył Kółko Rolnicze, Kasę Stefczyka oraz pocztę w Gilowicach. Był inicjatorem powstania orkiestry dętej przy Ochotniczej Straży Pożarnej, której przez krótki czas był prezesem. Po I wojnie światowej przyczynił się do powstania OSP w Rychwałdzie oraz budowy nowego budynku szkolnego w Gilowicach. Jego działania miały trwały wpływ na rozwój infrastruktury i życia społecznego w regionie.

W 1930 roku, po konflikcie z częścią mieszkańców Gilowic dotyczącym prerogatyw proboszcza (sprawa lasu należącego do parafii), ks. Papesch został przeniesiony do Czańca, gdzie objął urząd proboszcza. Tam kontynuował swoją aktywną działalność. W 1931 roku założył Kasę Stefczyka i został jej pierwszym prezesem. Doprowadził do wybudowania organistówki i plebanii, odnowienia kościoła oraz organizacji bractw religijnych, które wzmacniały życie duchowe parafii.

Ks. Teofil Papesch zmarł 28 sierpnia 1937 roku w Czańcu, gdzie został pochowany na miejscowym cmentarzu.

W Czańcu z ks. misjonarzami (1932)


W Czańcu ze stowarzyszeniami 
katolickimi młodzieży (1937)
Źródło -
Stowarzyszenie Sympatyków Czańca


piątek, 18 lipca 2025

Trzusło, wasąg, rzezaczka – dawne słownictwo związane z narzędziami rolniczymi

 

W 1806 roku Bartłomiej Kręcioch podając, jaki był jego wkład w małżeństwo z wdową Cecylią Gocałką, wymienia między innymi, że sprawił trzusło, które kosztowało go 2 złote reńskie i lemiesz, który po okuciu go żelazem kosztował 3 złote reńskie.

O ile słowo lemiesz może być jeszcze zrozumiałe dla części współczesnych czytelników, to czym było owo trzusło? 

Okazuje się, że tak, jak i lemiesz, stanowiło część roboczą pługa, narzędzia rolniczego przeznaczonego do podcinania, rozluźniania, podnoszenia i odwracania gleby. Jak wynika z poniższej zamieszczonego rysunku, trzusło – czyli rodzaj noża, osadzone było na drewnianym dyszlu, zwanym grządzielem (stąd popularne niegdyś w Choczni nazwisko) przed lemieszem i miało za zadanie przecinać ziemię, odcinając bruzdę i przygotowując ją niejako do następnych czynności wykonywanych przez lemiesz o ostrzu ustawionym skośnie do bruzdy, który wgłębiał się w nią klinem, rozluźniał ją, łamał i podnosił, odrywając od gleby. Dalsze rozluźnianie, łamanie i podnoszenie skiby ziemi wykonywała odkładnica, rozrywając ją i rozkruszając w różnych kierunkach. 

Źródło: Jerzy Turnau "Uprawa roli i roślin" (1921)

Trzusło szczególnie użyteczne było na glebach ciężkich i zwięzłych, czyli typowych dla Choczni. Musiało być mocno utwierdzone na grządzielu, ustawione w stosunku do niego pod kątem 50 stopni lub większym, a odległość ostrzy trzusła i lemiesza wynosiła kilkanaście centymetrów, przy czym ostrze trzusła ustawione było 2-3 centymetry wyżej, niż ostrze lemiesza.

Orkę pługiem wykonywano dawniej wołami, zaprzężonymi za pomocą jarzm (na czołach lub karkach), później też końmi wyposażonymi w chomąta – owalną ramę zakładaną na szyję zwierzęcia. Wspomniany już Bartłomiej Kręcioch także zakupił do swojego gospodarstwa chomąto, które kosztowało go 2 złote reńskie.

Wydajność pracy końmi była większa, z wyjątkiem głębokiej orki w ciężkich ziemiach – w dawnych podręcznikach rolniczych przyjmowano, że para koni była w stanie wykonać tę samą pracę, co trzy duże woły. Wolniejsze w pracy woły były za to tańsze w utrzymaniu. Niezbędny był też oczywiście oracz, przytrzymujący pług za czepigi i niekiedy w trudniejszych warunkach poganiacz, pilnujący koni, gdy oracz trzymał pług i nadzorował jego ruch.


Najstarsza choczeńska Księga Sądowa odnotowuje również takie narzędzia rolnicze, jak: brony żelazne (1649), z zakładnikiem (1682) lub siedmiozębne (1669) i radła. Radło podobnie jak pług służyło do spulchniania gleby, ale bez jej odwracania. Składało się z radlicy, czyli elementu pracującego w glebie i grządziela (uchwytu/dyszla, jak w pługu). W 1723 roku, gdy pojawia się w zapisie transakcji między Maciejem Szuflatem a Franciszkiem Kumorkiem (Malatą), używane było do pielęgnacji gleby: niszczenia chwastów, spulchniania i obsypywania. Używane było już w starożytności, po czym zostało wyparte przez sochę, a później przez pług. W Choczni utrzymało się z pewnością do I połowy XIX wieku, gdyż w 1829 roku dwa radła wymienione są w masie spadkowej po Janie Ścigalskim (jedno było „kowane”, czyli okute, a drugie „bose”).

Kolejne ciekawe słowo, które pojawia się w spisie inwestycji Bartłomieja Kręciocha z początku XIX wieku, to wasąg, do którego zakupił w Ponikwi u Wawrzyńca Ryczko drewniane drabinki za 1 złoty reński. Wasąg to po prostu wóz drabiniasty na czterech kołach, przeznaczony przede wszystkim do przewozu płodów rolnych (zboża, siana, słomy) oraz osób. W dawniejszych choczeńskich źródłach jest podawany jako wóz, a osobę powożącą określano jako woźniaka lub woźnego.  Wóz mógł być bosy lub kowany. Pojęcie wóz bosy, czyli o drewnianych, nieokutych kołach, pojawia się w choczeńskiej Księdze Sądowej po raz pierwszy w 1579 roku, przy okazji transakcji zawartej między Wojciechem Kołodziejem, a Wojciechem Galamą (to jeden z zapisów nazwiska Halama, używanego przez przodków współczesnych choczeńskich Woźniaków). Natomiast zapis z wozem kowanym (o kołach z metalową obręczą) zapisano w wymienionej wyżej księdze po raz pierwszy w 1634 roku, gdy przeprowadzano spadek po Wojciechu Kumorku na jego syna Walentego.

Ostatnim interesującym słowem związanym z narzędziami rolniczymi, które chciałem tu omówić, to rzezaczka, odnotowana po raz pierwszy w 1669 roku. Była to skrzynia drewniana z ostrzem, stanowiąca prototyp późniejszej sieczkarni i przeznaczona do cięcia słomy, trawy lub siana (jak gilotyna). Ostrze rzezaczki nazywane było kosą rzezalną. W odróżnieniu od kosy siecznej, przeznaczonej pierwotnie do ścinania trawy, a nie zboża, kosa rzezalna nie była wygięta w lekki łuk, lecz miała kształt prosty. Niekiedy nazwa kosa rzezalna rozciągnięta była na całą rzezaczkę. Gdy w 1803 roku wzmiankowany tu wielokrotnie Bartłomiej Kręcioch sprawił do gospodarstwa kosę rzezalną ze stalicą (drewnianym elementem stałym), to kosztowało go to 3 złote reńskie. Rok później zakupił dwie kosy sieczne (trawne) za 2 złote reńskie.

Oprócz nich w starych dokumentach związanych z Chocznią występują także takie narzędzia ręczne jak: sierpy, kopaczki, motyki (np. „do wyrabiania żłobów” w 1829 r.), łopaty, siekiery i widły (w tym osobno widły „sienne” do nawozu).

wtorek, 15 lipca 2025

Książka "Kręciochowie z Choczni"


 Ukazała się nowa, ponad dwustustronicowa książka pod tytułem "Kręciochowie z Choczni", podsumowująca historię tego rozbudowanego rodu, od XVII wieku związanego z Chocznią. 

Dzieje rodu Kręciochów z Choczni to nie tylko zbiór dat i wydarzeń, ale także opowieść o ludziach, ich życiu i dokonaniach. Badanie losów poszczególnych gałęzi tej rodziny pozwala lepiej zrozumieć, jak zmieniała się Chocznia i jej mieszkańcy na przestrzeni czasu. 

Kręciochowie, którzy przez kilkaset lat mieszkali w Choczni, byli przede wszystkim ludźmi ciężkiej pracy na roli, bo tylko ona przez długie lata zapewniała im i ich rodzinom byt oraz przetrwanie. Tym bardziej należy docenić tych z nich, którzy znajdowali czas na aktywność dla dobra wspólnego i tych, którzy drogą wielu wyrzeczeń uzyskali zawód lub wykształcenie umożliwiające inne życie. Wśród Kręciochów z Choczni znajdziemy więc miejscowych wójtów i działaczy samorządowych, czy kościelnych, karczmarzy i mistrzów rzemiosła, ale także księży, nauczycieli, urzędników, oficerów, artystów i twórców. Uczestników procesów historycznych na przestrzeni kilku wieków – zarówno jako ich beneficjenci, jak i ofiary.

Dla osób noszących nazwisko Kręcioch lub związanych pochodzeniem z tym rodem książka może być sposobem na odkrycie własnych korzeni i budowanie poczucia przynależności. Także i dla autora – prawnuka Magdaleny Kręcioch z Zawala oraz dla Jacka Kręciocha – pomysłodawcy tej publikacji.

Chocznia przez stulecia była świadkiem trudów, radości i tajemnic przedstawicieli tego rodu. Z Choczni wyruszali w świat, by stać się mieszkańcami nie tylko różnych okolic Polski i Europy, ale także Ameryki Północnej, Azji, czy Australii.

Kim byli Kręciochowie? Skąd wzięło się ich nazwisko? Jak przetrwali burze historii – zabory, wojny, emigracje, zmiany ustrojowe? Ta książka to próba odpowiedzi na te pytania, a zarazem nadzieja, że opisanie przeszłości rodu Kręciochów przyczyni się do lepszego zrozumienia ich teraźniejszości i zostawienia śladu dla przyszłości.


piątek, 11 lipca 2025

Wspomnienia Feliksa Misia z powojennej wywózki do Związku Radzieckiego - część IV i ostatnia

 Feliks Miś pracował w kopalni na Uralu, gdzie wykonywał najcięższe prace na różnych stanowiskach: w przodku, pieczce, presiece, wykawie i ławie. Najniebezpieczniejsze były pieczka, presieka i ława, gdzie wydobywano węgiel z żyły między presiekami. Ława była szczególnie ryzykowna – wysoka ściana, sięgająca nawet dziesięciu metrów, wywierała ogromny nacisk na obudowę, którą trzeba było starannie wznosić. Stemple rozpierające, pod wpływem nacisku, odkształcały się, a ciągłe trzaski i pyknięcia zapowiadały potencjalne niebezpieczeństwo.

Pewnego dnia, pracując na ławie, Feliks wyczuł narastające trzaski i szmery, które wzbudziły w nim niepokój. Instynkt podpowiedział mu, że coś jest nie tak – włosy „stanęły mu dęba”, a po plecach przeszły ciarki. Chwycił lampkę, zostawiając narzędzia, i rzucił się do ucieczki w stronę szybu. W połowie drogi potężny huk i podmuch wiatru zgasiły jego lampkę, a on sam, sparaliżowany strachem, usiadł pod stemplem, nie mogąc nawet jej zapalić. Gdy dotarł do niego dziesiętnik z innymi górnikami, opowiedział, co się stało. Okazało się, że uniknął zawału, który mógł kosztować go życie. Choć później został zrugany za porzucenie narzędzi – kajołki, piły i łopaty – czuł wdzięczność za ocalenie, które przypisywał Opatrzności i własnemu instynktowi. To wydarzenie zakończyło jego pracę w kopalni, do której, mimo trudności, zdążył się przyzwyczaić.

Wcześniej, z powodu wyczerpania i braku sił do pracy, Feliks został ukarany dziesięciodniowym pobytem w karcerze. Karcer był ziemianką o wymiarach 3x4 metry, z błotnistą podłogą, bez stołka czy pryczy, gdzie panowało przenikliwe zimno. Feliks dzielił to miejsce z innym więźniem, mniej więcej w jego wieku. Chodzili wokół słupa podpierającego sufit, mieszając błoto, które „mlaskało” pod stopami. Opowiadali sobie historie z życia, a w Wielkanoc śpiewali pieśni kościelne. Dostawali raz dziennie kromkę chleba i pół litra zupy, co nie wystarczało, by przetrwać w takich warunkach. Po czterech dniach Feliks został wezwany do politruka, który przeprowadził z nim rozmowę, próbując zmusić go do podpisania zobowiązania do pracy i wykonywania normy. Feliks, wycieńczony, odmówił, tłumacząc, że nie ma sił, zwłaszcza na najcięższe prace w pieczce, gdzie musiał rąbać kamień. Ostatecznie zwolniono go z karceru i skierowano na komisję lekarską.

Po komisji lekarskiej, która uznała Feliksa za niezdolnego do pracy w kopalni, został przydzielony do brygady leśnej. Pracował przy ścince i obróbce drzew, pokonując codziennie 7 kilometrów przez bagna po torach kolejki leśnej. Droga była wyczerpująca, a prowiant, zwany „suchym pajkiem”, noszono ze sobą. W lesie gotowano obiad, a praca odbywała się w trójkach. Ścięte drzewa cięto na ośmiometrowe dłużyce, które leśniczy odbierał, mierząc ich długość i średnicę. Choć praca była ciężka, to droga do lasu i skąpe wyżywienie wyczerpywały Feliksa jeszcze bardziej. Po miesiącu kolejna komisja lekarska uznała go za „dystrofika” – odpowiednik „muzułmanina” w Auschwitz, czyli osobę z zanikiem mięśni. Przyznano mu kategorię OK Vozdrowicielnoje, co oznaczało lżejszą pracę na terenie obozu, ale także zmniejszoną rację chleba – zaledwie 400 gramów dziennie.

Feliks zgłosił się do pracy w warsztacie szewskim, gdzie naprawiał buty, korzystając z doświadczenia zdobytego w domu, gdy pomagał ojcu. Przy boku zawodowych szewców, którzy szyli dla obozowej elity, nauczył się podstaw rzemiosła. Po miesiącu praca się skończyła, a Feliksa przeniesiono do kuchni. Tam sprzątał popioły, skrobał kotły i garnki, co dawało mu okazję do podjadania resztek jedzenia. Obserwował także ceremonię badania potraw przez majora z garnizonu, który smakował zupę i drugie danie, zanim wydano je więźniom. Major zjadał zarówno gęstą zupę z dna kotła, jak i tłustą warstwę z wierzchu, a dla szpitala zabierał bułeczki i mięso, zawijając je w gazetę z uwagą „eto dla rebionków”. Dopiero po tej „kontroli” obiad mógł być wydany.

Feliks Miś dotrwał do 17 października 1947 roku, kiedy rozpoczęto przygotowania do powrotu do Polski. Więźniowie wątpili, czy nie jest to podstęp i czy nie zostaną przewiezieni do innego łagru. Ostatecznie 220 Polaków, w tym Feliks, rozpoczęło podróż powrotną, podczas gdy 60 Niemców pozostało w obozie. Przed wyjazdem więźniów wykąpano, wydano im świeżą bieliznę, uzupełniono odzież, ostrzyżono i ogolono. Zabierano jednak wszystkie osobiste przedmioty, w tym ręcznie robione pamiątki, takie jak łyżki, pierścienie czy ryngrafy z napisami „URAL-1945”. Feliksowi udało się przemycić aluminiową menażkę i krzywą łyżkę ze stali nierdzewnej, które służyły mu jeszcze długo po powrocie.

Podróż rozpoczęła się w Swierdłowsku, gdzie więźniowie przeszli przegląd przed komisją. Jeden z oficerów, oburzony ich stanem, krzyczał na byłego komendanta obozu, pytając, co zrobił z tymi ludźmi. Nikt z więźniów nie odważył się zgłosić skarg, obawiając się prowokacji. Pociąg, którym jechali, nie był już zamknięty, a konwój ograniczono do minimum. Na stacjach można było kupować jedzenie od miejscowych kobiet – jajka, mleko, placki ziemniaczane czy machorkę – ale więźniowie, pozbawieni pieniędzy, często uciekali się do kradzieży lub oszustw, sprzedając bieliznę lub okradając kupujących.

Pociąg przejechał przez Kazań, omijając Moskwę, aż dotarł do Brześcia nad Bugiem. Tam, po dwóch dniach postoju i rewizji, więźniowie przekroczyli granicę do Białej Podlaskiej 2 listopada 1947 roku. W Polsce zostali przyjęci przez Polski Urząd Repatriacyjny (PUR), gdzie dostali zupę, którą mogli jeść do syta, oraz paczki żywnościowe z darów UNRRA, zawierające konserwy, pasztety, czekoladę i ciastka. Niektórzy, nienawykli do takiej obfitości, zjadali wszystko od razu, co prowadziło do problemów zdrowotnych, a nawet śmierci. Feliks, zachowując ostrożność, zachował swoją paczkę na później.

W Białej Podlaskiej otrzymał zaświadczenie o repatriacji, 1000 złotych polskich i bilet kolejowy do miejsca zamieszkania. Podróżując przez Siedlce, Warszawę i Kraków, korzystał z pomocy Czerwonego Krzyża, który zapewniał jedzenie, odzież i koce. W Krakowie otrzymał wojskowy płaszcz, sweter i buty, które później przerobił na kurtkę. Ostatecznie dotarł do Wadowic, a stamtąd pieszo do domu przez Chocznię, gdzie znajoma rodziny pomogła mu nieść paczkę UNRRA. 7 listopada 1947 roku, po dwóch latach i 280 dniach, Feliks Miś wrócił do domu.

Feliks niejednokrotnie podkreślał, że jego imię – oznaczające „szczęśliwy” – nie było przypadkowe. W wielu sytuacjach, takich jak uniknięcie zawału w kopalni, wychodził cało dzięki intuicji i Opatrzności. Przytaczał przysłowia: „Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło” oraz „W nieszczęściu można na szczęście trafić”, które oddawały jego filozofię życia. Jego opowieść jest także świadectwem sprytu więźniów – od tworzenia pamiątek, takich jak ozdobne łyżki, po oszustwa podczas handlu na stacjach. Mimo dramatycznych przeżyć, Feliks zachował w sobie iskrę optymizmu, co pozwoliło mu przetrwać i wrócić do domu.

wtorek, 8 lipca 2025

Sołtys Śuhaj i włodarz Smyrdziuch

 

W najdawniejszej choczeńskiej Księdze Sądowej (zwanej też Wójtowską lub Gromadzką) pojawiają się pojedyncze wpisy dotyczące sołtysa Śuhaja (inne formy nazwiska Siuhaj lub Szuhay) i włodarza Smyrdziucha, które wydają się interesujące zarówno ze względu na wymienione funkcje, jak i nazwiska pełniących je osób.

Pozornie w określeniu sołtys nie ma nic zagadkowego – sołtysa mamy w Choczni także i dzisiaj, a w świadomości zdecydowanej większości żyjących w Choczni osób sołtysi byli od zawsze, gdyż występowali w Choczni przez całe ich życie. Sołtysi pojawili się w Choczni na stałe po 1954 roku, gdy Chocznia przestała być gminą, a stała się gromadą, ale występowali także już wcześniej – znany z okresu okupacji sołtys Władysław Świętek zaczął pełnić tę funkcję w 1933 roku. Jednak w 1631 roku, gdy odnotowano sołtysa Śuhaja, słowo to znaczyło coś innego. Sołtys nie był wtedy przedstawicielem lokalnej, wiejskiej społeczności i organem wykonawczym sołectwa (jak dziś), lecz właścicielem sołtystwa – majątku/folwarku, który:

- otrzymał on sam jako zasadźca organizujący nową wieś,

- dziedziczył po przodkach, będących zasadźcami,

- otrzymywał na niego nadanie królewskie,

- wykupił od poprzednich właścicieli (np. zasadźców lub ich potomków).

W 1631 roku był w Choczni tylko jeden majątek sołtysi, usytuowany w górnej części wsi (dawnej Choczni Nowej), którego właścicielami (a więc sołtysami) od 1582 roku była rodzina Szczurów. Jak wiadomo, majątek ten otrzymał od króla Stefana Batorego Grzegorz Szczur, żołnierz piechoty wybranieckiej, za zasługi w czasie oblężenia Pskowa w czasie wojny przeciwko Rosji (III wyprawy inflanckiej Batorego). W XIV wieku, podczas lokacji Choczni Starej, musiał istnieć w dolnej Choczni inny majątek sołtysi, ale po trzech wiekach historii Choczni pamięć o nim już się zatarła i do dziś nie wiadomo, gdzie mógł się on dokładnie znajdować. 

Czego sołtysem był więc właściwie ów Śuhaj? 

Jeżeli nie sołtystwa w Choczni, to może jakiegoś majątku sołtysiego w Kaczynie, należącej do tej samej parafii i lokowanej około 80 lat wcześniej? 

Tę wieś zasiedlali na prawie wołoskim głównie górale karpaccy przybyli z południa i południowego wschodu, co pasuje do pochodzenia nazwiska Śuhaj, które wywodzić można od węgierskiego słowa suhanc, oznaczającego młodzieńca (wyrostka, parobka, kawalera), a formę Siuhaj przybrało na terenie obecnej Słowacji, przez zastąpienie sufiksu -nc końcówką typową dla dialektów słowackich. 

Sołtys Śuhaj występuje wprawdzie w Księdze Sądowej tylko raz, ale jego nazwisko odnotowano w niej siedmiokrotnie w latach 1576-1651 (raz występuje też nieco podobne nazwisko Suwaj). Analizując poszczególne zapisy można ustalić, że pozostali wymienieni w Księdze Sądowej Śuhajowie byli zarębnikami, przystosowującymi do celów rolniczych zalesione parcele powyżej Sołtystwa Szczurów. Suhaiczyków mamy też w dwóch metrykach chrztów z Wadowic (1609 i 1614), dotyczących mieszkańców Choczni oraz w czterech metrykach ślubów z 1603, 1604 i 1624 roku, w których nowożeńcem był Andrzej Suhayczyk, a świadkami Sebastian, Jan i Błażej Suchaiczykowie. Niewykluczone ponadto, że niejaki zarębnik Siupa/Siuha, wymieniany w spisach płatników podatku kościelnego (taczma) do 1711 roku, to także przedstawiciel tej samej rodziny. 

Wszystkie te zapisy świadczą o ciągłej obecności w Choczni różnie zapisywanych Śuhajów przez co najmniej kilka pokoleń, przy braku jakichkolwiek danych na ich temat z Kaczyny. 

Należy więc rozpatrzyć inną hipotezę -  skoro sołtys Śuhaj był rzeczywiście z Choczni i jego rodzina mieszkała tam już znacznie wcześniej, to może chodziło jednak o sołtysa Szczura? 

W tym czasie nazwiska chocznian nie były jeszcze ustabilizowane i z reguły przedstawiciele większych choczeńskich rodów byli określani więcej niż jednym mianem (np. Guzdkowie byli jednocześnie Wątrobami, Kumorkowie - Malatami, Turałowie – Kleśniakami, itd.). Dlatego nie sposób wykluczyć, że i Szczurowie mogli być „dwunazwiskowi” i używać wymiennie obok nazwiska Szczur także i Śuhaj. Tym bardziej, że Śuhajowie mieszkali koło sołtystwa Szczurów, a skądinąd wiadomo, że część Szczurów również była zarębnikami. Jeżeli zarębnicy Siupowie/Siuhowie to także Śuhajowie, to musieli oni być zapisywani w metrykach kościelnych pod innym nazwiskiem, skoro przez dłuższy czas obecności w Choczni, jako Siupowie/Siuhowie są znani tylko ze spisów taczma.

Równie ciekawy, jak w przypadku sołtysa Śuhaja, jest zapis dotyczący włodarza Stanisława Smyrdziucha z 1576 roku. To jedyny włodarz w Księdze Sądowej i jedyny znany z imienia Smyrdziuch w starych dokumentach dotyczących Choczni. 

Według definicji słownikowej włodarz był zarządcą, niższym urzędnikiem odpowiedzialnym wobec władzy zwierzchniej (w tym przypadku starosty barwałdzkiego, dzierżawcy królewskiej Choczni), za stan majątkowy całej wsi lub folwarku w niej położonego (odprowadzanie podatków, czynszów, odrabianie pańszczyzny). Jako urzędnik – delegat starosty uczestniczył obok wójta i przysiężnych w rozstrzyganiu sporów majątkowych, zatwierdzaniu spadków, testamentów i nakładaniu kar w sprawach niekryminalnych. Takich urzędników starościańskich, uczestniczących w posiedzeniach sądowych, pojawia się wielu w starych zapisach Księgi Sądowej, część z nich było także jak Smyrdziuch mieszkańcami wsi, ale tylko on jeden zapisany został jako włodarz. 

Na dodatek parcele gruntowe Smyrdziuchów określano niekiedy nie jako rolę, czy jej część, jak w przypadku „zwykłych” choczeńskich kmieci, lecz jako „osiadłość” (w zapisie transakcji z 1729 roku, gdy za 90 zł zakupił jej północną część Franciszek Rokowski). To sugeruje, że własność Smyrdziuchów miała jakiś szczególny status, a oni sami nie byli tylko zwykłymi urzędnikami starosty. Nie zawsze zresztą uległymi - Józef Putek przytacza przykład jednego z nich, który pobił drewnianym kołkiem gumiennika (czyli innego urzędnika) starościńskiego. Oprócz niego i włodarza Stanisława niewiele o nich wiadomo. Tego nazwiska (lub podobnego) brak jest w zapisach metrykalnych, czy spisach podatkowych. Mogło zaniknąć bardzo wcześnie, jeszcze przed wprowadzeniem zapisów metrykalnych lub dawni Smyrdziuchowie posiadali jakieś alternatywne nazwisko/przezwisko, pod którym byli zapisywani.

Określenie Smyrdziuch przetrwało natomiast, choć w formie nieco przekształconej, w nazwie jednej z choczeńskich ról. W I połowie XVII wieku Rola Smyrduchowska (lub Śmierdzichowska/Śmierdziuchowska) leżała w dolnej części wsi po obu stronach Choczenki, rozpościerając się od granicy z Zawadką po granicę z Frydrychowicami (przecinając Choczenkę i Zawale). Po raz ostatni ta nazwa pojawia się w Metryce Józefińskiej z końca XVIII wieku w Niwie Dolnej od Wadowic (dolne Zawale), oddzielona od granic miejskich tylko Rolą Kołagowską. Jak widać, z czasem nazwisko Smyrdziuch zaczęto zastępować przez Śmierdzich/Śmierdziuch, choć jego pochodzenie mogło być zupełnie inne i wcale nie oznaczać, że jakiś protoplasta tego rodu wydzielał wokół siebie brzydki zapach. Można próbować wywodzić go od używanego wśród Słowian słowa smerda, wymawianego w Choczni jako „smyrda” i oznaczającego początkowo wolnego chłopa, a później poddanego, sługę uzależnionego od władcy lub też młokosa. Stopniowo słowo smerda przyjęło znaczenie pogardliwe dla człowieka o niskim statusie społecznym. Co ciekawe, jedno z wymienionych wyżej znaczeń nawiązuje do funkcji sprawowanej przez Stanisława Smyrdziucha.

Można zastanowić się również, czy specjalny status Smyrdziuchów i ich włości w dolnej Choczni nie wynikał z faktu, że gospodarowali oni na gruntach pierwotnego sołtystwa z Choczni Starej lub byli potomkami, czy dziedzicami pierwszego sołtysa. Albo zarządcami folwarku sołtysiego z nadania starosty. W każdym razie ich „osiadłość” jako jedna z nielicznych według znanych źródeł historycznych rozpościerała się po obu stronach Choczenki. Tak położony był tylko majątek sołtysi w Choczni Górnej i dobra plebańskie.

piątek, 4 lipca 2025

Ksiądz Jan Nowak o Choczni w książce "Boży komandos"



W 50-lecie święceń kapłańskich księdza Jana Nowaka z Zagórnika ukazała się książka „Boży komandos”, w której wspomina on między innymi o swojej posłudze w parafii w Choczni w latach 1978-83.

Do Choczni został skierowany z Poronina, by jako wikariusz wspierać w pracy duszpasterskiej księdza proboszcza Bronisława Michalskiego. W książce określa ks. Michalskiego człowiekiem wielkiej kultury i modlitwy, głoszącego solidnie przygotowane kazania. Doceniał również jego kaligraficzne zapisy w księgach parafialnych i kronice parafii.

Początek pobytu ks. Nowaka w Choczni zbiegł się z wyborem pochodzącego z Wadowic Karola Wojtyły na papieża. W 1979 r. ks. Nowak brał udział w przygotowaniach do pielgrzymki Jana Pawła II do Wadowic. Wraz z lektorem Markiem Kręciochem (późniejszym księdzem) postanowili udekorować 3-kilometrowy odcinek drogi z Choczni do Wadowic. Z obawy przed represjami ze strony aparatu bezpieczeństwa PRL cały projekt był tajny – młodzież w ciągu dnia przygotowywała elementy dekoracji, a nocami wywieszano je wzdłuż drogi. Milicja wypytywała podejrzanych i próbowała ich zastraszyć, ale nikogo nie udało się złapać na gorącym uczynku. W dniu przyjazdu papieża ks. Nowak był odpowiedzialny ze strony kościelnej za porządek na placu przed kościołem w Wadowicach i udało mu się zapobiec potencjalnemu wypadkowi, gdy tłum pielgrzymów napierał na liny rozpięte wzdłuż ulicy, którą miał przejeżdżać papieski pojazd.

W czasie jego posługi w Choczni powstawała też kaplica i salki katechetyczne w górnej części wsi, nie bez trudności związanych z wylewaniem fundamentów w grząskim gruncie i oporem ze strony władzy komunistycznej. Wszystkie te problemy udało się przezwyciężyć dzięki ludzkiej ofiarności i zaangażowaniu.

W Choczni budowana była też Oaza, w katechezie uczestniczyła niemała liczba młodzieży, a w wystawianej Męce Pańskiej brało udział 40 osób. Na terenie parafii wprowadzono Krucjatę Modlitwy w Obronie Nienarodzonych Dzieci, której współtwórcą był ks. Edward Staniek.

W 1983 roku ks. Nowak został przeniesiony do parafii św. Józefa w Bielsku-Białej na Osiedlu Złote Łany, ale zachował serdeczny kontakt z choczeńską parafią i niektórymi jej mieszkańcami.

 

 

wtorek, 1 lipca 2025

Sytuacja w Choczni w drugiej połowie 1956 roku - życie wiejskie i październikowa odwilż

 

Druga połowa 1956 roku była dla Choczni okresem przemian, które odzwierciedlały zarówno lokalne wyzwania, jak i szerszy kontekst polityczny w Polsce, związany z październikową odwilżą. Na podstawie protokołów posiedzeń Prezydium Gromadzkiej Rady Narodowej (GRN) można prześledzić, jak codzienne życie mieszkańców splatało się z ogólnokrajowymi zmianami, które niosły nadzieję na większą swobodę i otwartość polityczną.

W drugiej połowie 1956 roku Chocznia zmagała się nadal z trudnościami charakterystycznymi dla polskiej wsi w okresie gospodarki planowej. Posiedzenie Prezydium GRN z 6 lipca ujawniło, że plan obowiązkowych dostaw za pierwsze półrocze wykonano w 93%, jednak zaległości w dostawach mleka (6352 l) i żywca (1066 kg) były znaczne. Problem dostaw mleka nasilił się w porównaniu z poprzednimi miesiącami, co skłoniło sekretarza POP PZPR Rafała Bargiela do apelu o karanie zalegających przez Kolegium ds. Wykroczeń. Do 7 sierpnia zaległości w mleku wzrosły do 15 000 litrów, a Chocznia znalazła się na szarym końcu w powiecie także w dostawach zboża i kontraktacji roślin przemysłowych na 1957 rok, gdzie w przypadku lnu wykonano tylko ¼ planu. Perspektywa zniesienia obowiązkowych dostaw mleka w 1957 roku, o czym wspomniano na sierpniowym posiedzeniu, była zapowiedzią nadchodzących zmian w polityce rolnej, które wynikały z październikowej odwilży i krytyki dotychczasowego systemu.

Plan skupu zbóż na drugą połowę roku, przedstawiony 13 lipca, zakładał ambitne cele: 5000 kg w sierpniu, 45 000 kg we wrześniu i resztę w październiku. Organizacja punktu odbioru ziarna na terenie gromady miała ułatwić realizację tych założeń. Kampania żniwno-omłotowa, omawiana przez Henryka Kota, oraz jesienna akcja siewna, przedstawiona przez agronoma Adama Biela 26 października, przebiegały sprawnie dzięki dobrej pogodzie, choć problemem pozostawał  niski poziom mechanizacji wśród rolników, czego przykładem był ręczny wysiew bez stosowania siewników. Od obowiązkowej pomocy sąsiedzkiej przy siewach uchylił się jedynie Teofil Malata, w związku z czym w jego sprawie skierowano wniosek do Kolegium ds. Wykroczeń. Natomiast Bolesław Zając, który pomyłkowo został zobowiązany do pomocy u dwóch sąsiadów, był w stanie pomóc tylko jednemu.

Infrastruktura gromady również była przedmiotem troski Prezydium. Posiedzenie z 27 lipca skupiło się na analizie działalności punktów usługowych. Punkt krawiecki, prowadzony przez Józefa Bandołę, borykał się z niedogodną lokalizacją i konkurencją ze strony prywatnych krawców, ale obsługiwał zarówno mieszkańców, jak i Centralę Odzieżową. Punkt szewski Eugeniusza Pietruszki zmagał się z brakiem skóry i złymi warunkami lokalowymi, co skłoniło Prezydium do poszukiwania nowego miejsca i zaopatrzenia w opał na zimę. Melioracja gruntów, obejmująca wykopanie 2,2 km nowych rowów i konserwację starych, oraz plan drenacji 18 ha, świadczyły o inwestycjach w poprawę warunków rolniczych. Trzem prowadzącym kuźnie kowalom miano zapewnić koks niezbędny do prowadzenia napraw sprzętu rolniczego. Remont szkoły w Choczni Dolnej był na ukończeniu, założono okna, ale należało jeszcze wstawić dwa piece. Skierowano wniosek do Gminnej Spółdzielni w sprawie remontu mostku i placu przy Domu Ludowym.

Budżet na 1957 rok, przedstawiony przez Edwarda Bańdo, wynosił 154 325 zł i obejmował wydatki na rolnictwo, oświatę, kulturę (bibliotekę), zdrowie (utrzymanie położnej) oraz świadczenia socjalne. Znaczące środki przeznaczono na szkoły (52 975 zł) i utrzymanie Prezydium GRN (77 015 zł), co podkreślało priorytet edukacji i administracji lokalnej. Pewne sumy przeznaczono po raz pierwszy na premiowanie wyróżniających się hodowców i wzorowych rolników.

Mimo trudności gospodarczych, Chocznia w 1956 roku hucznie i uroczyście obchodziła Święto 22 Lipca, w 12. rocznicę powstania PKWN. Specjalna Sesja GRN, której przewodniczył Klemens Guzdek, obejmowała referat o osiągnięciach i planie pięcioletnim. Następnie odbyła się akademia z występami artystycznymi dzieci z kolonii letniej MPGK Kraków oraz miejscowych zespołów, a także capstrzyk z udziałem lokalnej orkiestry. Obchody tego święta państwowego były rutynowe i sztampowe, bardzo przypominając te z 1 maja, Święta Pracy.

Październik 1956 roku przyniósł wyraźne oznaki politycznej odwilży, które znalazły odzwierciedlenie w obradach Prezydium GRN. Na posiedzeniu 26 października przedstawiciel Prezydium Powiatowej Rady Narodowej Feliks Skowronek podkreślił, że nastał czas, gdy „śmiało i bez obawy można wypowiadać swoje myśli i krytykować złe posunięcia”. Ta zmiana atmosfery była efektem ogólnopolskich przemian związanych z VIII Plenum KC PZPR i dojściem Władysława Gomułki do władzy, co przyniosło liberalizację polityki i większe otwarcie na krytykę systemu. Plotki o możliwym zniesieniu obowiązkowych dostaw, które nasiliły się w październiku pod wpływem „hałasu” w kraju, dodatkowo utrudniały realizację planów gospodarczych. Feliks Skowronek zaapelował jednak o „obywatelskie” podejście do obowiązków, próbując pogodzić nową otwartość z koniecznością utrzymania dyscypliny w realizacji zadań państwowych.

W Choczni odwilż polityczna przejawiła się w:

1. Odrzuceniu kandydatury Jana Mirka na członka komisji wyborczej do wyborów przełożonych na styczeń 1957 roku. Mieszkańcy, wspominając jego autorytarne metody działania w Komitecie Powiatowym PZPR i przy organizacji spółdzielni produkcyjnej, gdy wyrażał ludziom pięściami, kategorycznie sprzeciwili się jego kandydaturze, co było wyraźnym sygnałem rosnącej odwagi w wyrażaniu opinii. Wybór nowych kandydatów do komisji wyborczych miał zapewnić większą reprezentatywność tego organu. W jej skład weszli: Stanisław Malec, kierownik mleczarni, jako przewodniczący, Julian Pędziwiatr, jako sekretarz, Stanisława Pietruszka, jako zastępca przewodniczącego, Tadeusz Burzej, Tadeusz Nowak, Albina Bajorska, Franciszek Szczur, Stanisław Duda i Antoni Ligienza (były żołnierz Armii Polskiej na Zachodzie), jako członkowie. Z kolei kandydatami na ławników Kolegium ds. Wykroczeń zostali wybrani z Choczni i Kaczyny: Stanisław Pietruszka, Julian Pędziwiatr, Maria Gawrońska, Klara Roman, Marian Malata, Władysław Kręcioch, Franciszek Smaza, Franciszek Byrski, Jan Augustynek, Adam Biel, Stanisław Duda, Antoni Zięba, Edward Skowron, Albina Bajorska i Edward Drapa.

2. Propozycji zwiększenia kompetencji Gromady Chocznia poprzez przejęcie przez nią całości spraw związanych z szarwarkiem, pracami na drogach, czy pozwoleniami na zabawy i imprezy masowe. Gromadzkie RN mogły także podjąć uchwały o prowadzeniu szkół, przedszkoli i spółdzielni mleczarskich.

3. Zaproszeniu doktora Józefa Putka, sześć lat wcześniej odsuniętego siłą od władzy w Gminnej Radzie Narodowej, na posiedzenie Prezydium GRN oraz wysłuchaniu i uwzględnieniu jego argumentów na rzecz odnowy lokalnej spółdzielczości mleczarskiej. Szybkie uniezależnienie się Spółdzielni Mleczarskiej w Choczni od spółdzielczości państwowej, co jednogłośnie przegłosowali zebrani, nie było możliwe, gdyż państwowy zakład działający w Choczni przyjmował mleko z połowy powiatu wadowickiego, a nie tylko z Choczni i z okolicy, jak spółdzielcza mleczarnia przedwojenna. Nie było też jasne, czy odnowiona spółdzielnia mogłaby rozwijać się w pełni swobodnie i czy państwo, jak do tej pory, dopłacałoby do produkcji. Do Powiatowej Rady Spółdzielni Mleczarskiej powołano Franciszka Brońkę, przedwojennego kierownika choczeńskiej mleczarni, Józefa Piegzę, byłego radnego związanego z Putkiem i Tymoteusza Turałę, radnego powiatowego, co wskazywało na dążenie do odnowy lokalnych struktur.

Druga połowa 1956 roku w Choczni to okresem napięć między tradycyjnymi obowiązkami wsi a nowymi możliwościami politycznymi. Październikowa odwilż, widoczna w odważniejszych głosach mieszkańców i krytyce dotychczasowych praktyk, dawała nadzieję na większą swobodę i autonomię. Jednocześnie codzienne wyzwania, takie jak zaległości w dostawach, brak mechanizacji czy trudności w funkcjonowaniu punktów usługowych, przypominały o trudnościach życia wiejskiego w realiach PRL. Chocznia, mimo tych wyzwań, aktywnie rozwijała swoje życie społeczne i inwestowała w infrastrukturę, starając się sprostać zarówno lokalnym potrzebom, jak i ogólnokrajowym zmianom.