Feliks Miś pracował w kopalni na Uralu, gdzie wykonywał najcięższe prace na różnych stanowiskach: w przodku, pieczce, presiece, wykawie i ławie. Najniebezpieczniejsze były pieczka, presieka i ława, gdzie wydobywano węgiel z żyły między presiekami. Ława była szczególnie ryzykowna – wysoka ściana, sięgająca nawet dziesięciu metrów, wywierała ogromny nacisk na obudowę, którą trzeba było starannie wznosić. Stemple rozpierające, pod wpływem nacisku, odkształcały się, a ciągłe trzaski i pyknięcia zapowiadały potencjalne niebezpieczeństwo.
Pewnego dnia, pracując na ławie, Feliks wyczuł narastające trzaski i szmery, które wzbudziły w nim niepokój. Instynkt podpowiedział mu, że coś jest nie tak – włosy „stanęły mu dęba”, a po plecach przeszły ciarki. Chwycił lampkę, zostawiając narzędzia, i rzucił się do ucieczki w stronę szybu. W połowie drogi potężny huk i podmuch wiatru zgasiły jego lampkę, a on sam, sparaliżowany strachem, usiadł pod stemplem, nie mogąc nawet jej zapalić. Gdy dotarł do niego dziesiętnik z innymi górnikami, opowiedział, co się stało. Okazało się, że uniknął zawału, który mógł kosztować go życie. Choć później został zrugany za porzucenie narzędzi – kajołki, piły i łopaty – czuł wdzięczność za ocalenie, które przypisywał Opatrzności i własnemu instynktowi. To wydarzenie zakończyło jego pracę w kopalni, do której, mimo trudności, zdążył się przyzwyczaić.
Wcześniej, z powodu wyczerpania i braku sił do pracy, Feliks został ukarany dziesięciodniowym pobytem w karcerze. Karcer był ziemianką o wymiarach 3x4 metry, z błotnistą podłogą, bez stołka czy pryczy, gdzie panowało przenikliwe zimno. Feliks dzielił to miejsce z innym więźniem, mniej więcej w jego wieku. Chodzili wokół słupa podpierającego sufit, mieszając błoto, które „mlaskało” pod stopami. Opowiadali sobie historie z życia, a w Wielkanoc śpiewali pieśni kościelne. Dostawali raz dziennie kromkę chleba i pół litra zupy, co nie wystarczało, by przetrwać w takich warunkach. Po czterech dniach Feliks został wezwany do politruka, który przeprowadził z nim rozmowę, próbując zmusić go do podpisania zobowiązania do pracy i wykonywania normy. Feliks, wycieńczony, odmówił, tłumacząc, że nie ma sił, zwłaszcza na najcięższe prace w pieczce, gdzie musiał rąbać kamień. Ostatecznie zwolniono go z karceru i skierowano na komisję lekarską.
Po komisji lekarskiej, która uznała Feliksa za niezdolnego do pracy w kopalni, został przydzielony do brygady leśnej. Pracował przy ścince i obróbce drzew, pokonując codziennie 7 kilometrów przez bagna po torach kolejki leśnej. Droga była wyczerpująca, a prowiant, zwany „suchym pajkiem”, noszono ze sobą. W lesie gotowano obiad, a praca odbywała się w trójkach. Ścięte drzewa cięto na ośmiometrowe dłużyce, które leśniczy odbierał, mierząc ich długość i średnicę. Choć praca była ciężka, to droga do lasu i skąpe wyżywienie wyczerpywały Feliksa jeszcze bardziej. Po miesiącu kolejna komisja lekarska uznała go za „dystrofika” – odpowiednik „muzułmanina” w Auschwitz, czyli osobę z zanikiem mięśni. Przyznano mu kategorię OK Vozdrowicielnoje, co oznaczało lżejszą pracę na terenie obozu, ale także zmniejszoną rację chleba – zaledwie 400 gramów dziennie.
Feliks zgłosił się do pracy w warsztacie szewskim, gdzie naprawiał buty, korzystając z doświadczenia zdobytego w domu, gdy pomagał ojcu. Przy boku zawodowych szewców, którzy szyli dla obozowej elity, nauczył się podstaw rzemiosła. Po miesiącu praca się skończyła, a Feliksa przeniesiono do kuchni. Tam sprzątał popioły, skrobał kotły i garnki, co dawało mu okazję do podjadania resztek jedzenia. Obserwował także ceremonię badania potraw przez majora z garnizonu, który smakował zupę i drugie danie, zanim wydano je więźniom. Major zjadał zarówno gęstą zupę z dna kotła, jak i tłustą warstwę z wierzchu, a dla szpitala zabierał bułeczki i mięso, zawijając je w gazetę z uwagą „eto dla rebionków”. Dopiero po tej „kontroli” obiad mógł być wydany.
Feliks Miś dotrwał do 17 października 1947 roku, kiedy rozpoczęto przygotowania do powrotu do Polski. Więźniowie wątpili, czy nie jest to podstęp i czy nie zostaną przewiezieni do innego łagru. Ostatecznie 220 Polaków, w tym Feliks, rozpoczęło podróż powrotną, podczas gdy 60 Niemców pozostało w obozie. Przed wyjazdem więźniów wykąpano, wydano im świeżą bieliznę, uzupełniono odzież, ostrzyżono i ogolono. Zabierano jednak wszystkie osobiste przedmioty, w tym ręcznie robione pamiątki, takie jak łyżki, pierścienie czy ryngrafy z napisami „URAL-1945”. Feliksowi udało się przemycić aluminiową menażkę i krzywą łyżkę ze stali nierdzewnej, które służyły mu jeszcze długo po powrocie.
Podróż rozpoczęła się w Swierdłowsku, gdzie więźniowie przeszli przegląd przed komisją. Jeden z oficerów, oburzony ich stanem, krzyczał na byłego komendanta obozu, pytając, co zrobił z tymi ludźmi. Nikt z więźniów nie odważył się zgłosić skarg, obawiając się prowokacji. Pociąg, którym jechali, nie był już zamknięty, a konwój ograniczono do minimum. Na stacjach można było kupować jedzenie od miejscowych kobiet – jajka, mleko, placki ziemniaczane czy machorkę – ale więźniowie, pozbawieni pieniędzy, często uciekali się do kradzieży lub oszustw, sprzedając bieliznę lub okradając kupujących.
Pociąg przejechał przez Kazań, omijając Moskwę, aż dotarł do Brześcia nad Bugiem. Tam, po dwóch dniach postoju i rewizji, więźniowie przekroczyli granicę do Białej Podlaskiej 2 listopada 1947 roku. W Polsce zostali przyjęci przez Polski Urząd Repatriacyjny (PUR), gdzie dostali zupę, którą mogli jeść do syta, oraz paczki żywnościowe z darów UNRRA, zawierające konserwy, pasztety, czekoladę i ciastka. Niektórzy, nienawykli do takiej obfitości, zjadali wszystko od razu, co prowadziło do problemów zdrowotnych, a nawet śmierci. Feliks, zachowując ostrożność, zachował swoją paczkę na później.
W Białej Podlaskiej otrzymał zaświadczenie o repatriacji, 1000 złotych polskich i bilet kolejowy do miejsca zamieszkania. Podróżując przez Siedlce, Warszawę i Kraków, korzystał z pomocy Czerwonego Krzyża, który zapewniał jedzenie, odzież i koce. W Krakowie otrzymał wojskowy płaszcz, sweter i buty, które później przerobił na kurtkę. Ostatecznie dotarł do Wadowic, a stamtąd pieszo do domu przez Chocznię, gdzie znajoma rodziny pomogła mu nieść paczkę UNRRA. 7 listopada 1947 roku, po dwóch latach i 280 dniach, Feliks Miś wrócił do domu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz