Nastał
rok 1936. Zbliżały się święta wielkanocne, które na równi z Bożym Narodzeniem
obchodzone były u nas uroczyście, z zachowaniem wszelkich tradycyjnych
zwyczajów. Preludium do nich stanowiła Niedziela Palmowa; co prawda nie
urządzano w naszej parafii specjalnego konkursu, ale w każdej rodzinie starano
się, aby ich palma wyglądała jak najpiękniej. Przez cały Wielki Tydzień
obowiązywał ścisły post, nic więc dziwnego, że gdy nadeszła Wielka Sobota, nie
mogliśmy się wprost doczekać, kiedy będzie można dorwać się do smakowicie
wyglądających specjałów z koszyczka, który z należną atencją nieśliśmy do
poświęcenia w kościele.
Wieczorem
całą rodziną szliśmy na uroczystą rezurekcję1. Przy dźwięku
dzwonków ministrantów proboszcz z monstrancją w dłoniach zstępował ze stopni
ołtarza i dostojnym krokiem kroczył przez nawę. Pochylały się sztandary, wierni
padali na kolana, a na dziedzińcu kościelnym formowała się procesja. Na
przedzie posuwał się baldachim, niesiony przez szczególnie zasłużonych
parafian, po nim postępowały poczty sztandarowe i feretrony2, wreszcie cały
mnogi ludek boży. Wiatr łopotał chorągwiami, dzwony dzwoniły, a wszyscy gromko
śpiewali „Wesoły nam dzień dziś nastał”.
Przy sposobności godzi się w tym miejscu wspomnieć o
dawnej tradycji, która była kultywowana jeszcze w okresie międzywojennym. W
Wielką Sobotę, podczas procesji na rezurekcję i w odpust oraz w czasie procesji
po uroczystej sumie, gdy rozmodlony i rozśpiewany tłum kroczył wkoło kościoła,
rozlegały się co parę minut 3 strzały moździerzowe, które oznajmiały wszem i
wobec o tych doniosłych ceremoniach kościelnych. W taki oto sposób Wojciech
Wójcik, zamieszkały blisko kościoła parafianin, uświetniał ich przebieg. Własnym
sumptem zdobywał materiał wybuchowy i osobiście kierował akcją strzelania, w
czym chętnie i ofiarnie pomagała mu grupa co większych chłopaków. Niestety, po
II wojnie światowej oryginalny ten zwyczaj odszedł do lamusa.
Utrzymała
się jednak inna piękna tradycja. Oto w Wielki Piątek grupa strażaków z
choczeńskiej Ochotniczej Straży Pożarnej pełniła straż przy Bożym Grobie – po
dwie osoby na zmianę – aż do rezurekcji w Wielką Sobotę. Zmieniali się co
godzinę, dyżurowali w mieszkaniu starszego strażaka Góralczyka, który mieszkał
blisko kościoła; stamtąd dochodzili z komendantem do kościoła i po zmianie
wracali na wypoczynek. Wystrojeni w galowe strażackie uniformy, w błyszczących
hełmach stali z halabardami na baczność przy Grobie. I dziś także choczeńscy
strażacy - wnukowie i prawnukowie tych przedwojennych - kultywują ów chwalebny,
już przeszło stuletni, obyczaj.
Wracajmy
jednak do wspomnień. 12 kwietnia, w poniedziałek wielkanocny,
przydarzyła mi się na poły zabawna, na poły przykra historia. Z okazji świąt, a
przede wszystkim z racji zbliżającej się mojej I Komunii Św., uszyto mi nowe
ubranie, o którym marzyłem już od dawna. A było to tak:
Od
jakiegoś czasu Mama frasowała się wielce, skąd wytrzasnąć pieniądze na zakup
materiału na moje komunijne ubranie, bo w domu - jak już wspominałem - nigdy
się nie przelewało. Dowiedział się o tym wujciu Staszek (kuśnierz z zawodu) i
przy najbliższej u nas bytności powiedział:
- Ady
nie trap się, Marysiu, przecież szyję też pelisy3 to i pokrycia mi z
nich trochę zostaje. Coś na pewno się znajdzie.
Na te
słowa stroskane oblicze Mamy się wypogodziło, a ja wręcz nie posiadałem się ze
szczęścia. Wujciu, naturalnie, słowa dotrzymał i przysłał granatową „sztukę”4
materiału, której w sam raz starczyło na marynarkę i krótkie spodenki.
Rzecz
jasna, ubranie od razu stało się przedmiotem mej dumy i śniło mi się po nocach.
Kiedy nadeszły święta włożyłem to cudo na siebie i przechadzałem się koło domu
z hardo podniesioną głową, byłem bowiem święcie przekonany, że wszyscy mnie
podziwiają i pękają wprost z zazdrości. Mama co prawda zastrzegła, abym się
nigdzie nie oddalał, ale gdy usłyszałem wesołe głosy chłopaków urządzających w
pobliżu śmigus-dyngus, pokusa zwyciężyła i pobiegłem zobaczyć.
Rezultat
mych obserwacji folklorystycznych był zgoła fatalny. Dwóch dryblasów chwyciło
mnie za ręce i nogi; nie zważając na moje rozpaczliwe protesty, wrzucili mnie
do głębiny rzecznej - tzw. beła. Kiedy wyszedłem z wody, wyglądałem jak zmokła
kura, a moje piękne ubranie przypominało niewyżętą szmatę do podłogi.
Wrażenie
jakie wywołałem swym powrotem do domu graniczyło z lekkim szokiem. I tylko
dzięki temu, że na święta przyjechał do nas brat Mamy, wujciu Kazek z Krakowa,
który odegrał rolę mediatora, nie dostałem zwykłej porcji lania, lecz ulgową.
Pogrążony w rozpaczy do kościoła poszedłem w starym ubraniu.
Drugi
dzień świąt wielkanocnych wiązał się z jeszcze jednym dawnym zwyczajem:
chodzenia w pole z krzyżykami. Z poświęconych w Wielki Czwartek przy kościele
prętów leszczyny przygotowywałem zawczasu odpowiednią ilość krzyżyków, a w
poniedziałek wielkanocny wcześnie rano Mama budziła mnie i Julę, abyśmy szli w
pole dopełnić ceremonii. Była to bardzo stara tradycja, kultywowana w naszym
regionie, która polegała na tym, że trzeba było wejść na każde poletko, wbić na
każdym jego rogu krzyżyk, polać święconą wodą i odmówić modlitwę. W ten sposób
prosiliśmy Pana Boga, aby raczył w swej łaskawości chronić te spłachcie ziemi
od zarazy, gradu i zniszczenia, i abyśmy mogli doczekać dobrych zbiorów, kiedy
przyjdzie na nie czas.
Zaspani,
w całkowitym mroku wyruszaliśmy tedy w pole, zaopatrzeni w dużą torbę pełną wspomnianych
krzyżyków oraz pękaty dzban święconej wody. Wówczas nie bardzo zdawaliśmy sobie
sprawy z doniosłości pełnionej misji, mimo to staraliśmy się rzetelnie wykonać
swoje zadanie. I chociaż połączone to było z pewnym poświęceniem z naszej
strony – wszak trzeba było wstać bardzo wcześnie, a i zmarzło się przy tym
porządnie, boć i święta nieraz wypadały w marcu5 – to jednak byliśmy
szczęśliwi, celebrując z pietyzmem6 piękny, tradycyjny
obyczaj.
Wracając do
domu po zakończeniu owych rytualnych obrzędów, zauważyliśmy, że na górce w „Stawach”
stoi jakiś zagadkowy biało-czarny przedmiot. Nagle obiekt ów poruszył się i
zaczął się oddalać. Zaintrygowani podeszliśmy bliżej i ku swojemu zdumieniu
skonstatowaliśmy, iż był to najprawdziwszy w świecie bocian, poszukujący tutaj
swego przysmaku. Jak sama nazwa okolicy wskazuje, niedaleko znajdowały się
stawy, a w nich oczywiście żaby; pewnikiem nasz bociek chciał sobie wyprawić
wielkanocną ucztę.
[1] rezurekcja (z łac.
resurrectio – zmartwychwstanie) - uroczyste nabożeństwo w Kościele katolickim
połączone z procesją, którego celem jest obwieszczenie światu Dobrej Nowiny o
zmartwychwstaniu Jezusa. W procesji obok monstrancji niesiony jest krzyż
procesyjny ozdobiony na tę okazję czerwoną stułą oraz figurka Jezusa
Zmartwychwstałego. Odprawiane jest na zakończenie Wigilii Paschalnej, albo w
wielkanocny poranek przed pierwszą mszą świętą.
[2] feretron (z łac.) -
przenośny ołtarzyk, statua lub obraz umieszczone na podstawie i noszone na drążkach
w czasie procesji w Kościele katolickim.
[3] pelisa (z fr.) - zimowy
płaszcz damski na futrze.
[4] sztuka - daw.
określona ilość tkaniny, sprzedawana jako całość; tu: żartobliwie.
[5] w opisywanym okresie
czasu święta wielkanocne w marcu wypadały w roku 1932 i 1937.
[6] pietyzm (z łac.) -
poszanowanie połączone z troskliwością, wielką dbałością, głębokim szacunkiem
dla czegoś, rzadziej dla kogoś.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz