piątek, 25 sierpnia 2017

Czterdziesty czwarty część II - wspomnienia Ryszarda Woźniaka

Lato miało się ku końcowi. Nadszedł dzień 13 września [1]. Pamiętam ten uroczy, letni poranek. Słoneczne promienie odbijały się złotym blaskiem od okien, spoza których wraz z innym ozdrowieńcem oglądaliśmy ten - bądź co bądź piękny dla nas świat. Od drzew i kwiatów z pobliskich ogrodów wionęły upajające zapachy, z oddali dolatywał nawet różnorodny świergot ptasi. Było cicho i spokojnie. W powietrzu jednak wisiało coś nieokreślonego, coś nieuchwytnego, czego nie da się opisać. Ta cisza wróżyła coś niedobrego...
Jakby na potwierdzenie tych słów nagle zawyły syreny alarmowe. Niedawną ciszę rozdarły wrzaski i okrzyki:
- Alle zum Schutzraum!!! [2]
Pobiegliśmy wszyscy do schronu w pobliskim szpitalu. Prawa strona pomieszczenia przeznaczona była dla chorych z oddziału zakaźnego i tam też skierowały nas siostry zakonne. Wyczerpany przebytą drogą i zupełnie oszołomiony sytuacją przycupnąłem gdzieś w pośrodku i zamknąwszy oczy z rezygnacją poddałem się losowi. Z odrętwienia wyrwał mnie pewien Czech, towarzysz niedoli, który ciągnąc mnie za rękę tłumaczył, że podczas nalotu nie można przebywać w środku, bo jak rąbnie bomba, to lepiej siedzieć przy ścianie. Bezwolnie pozwoliłem się tam zaprowadzić i razem już czekaliśmy na dalszy rozwój wypadków.
Po pewnym czasie rozległ się pomruk silników samolotowych i dudnienie niemieckiej artylerii przeciwlotniczej. Nic jednak nie wskazywało na tragedię, która miała za chwilę się rozegrać. Wtem rozległa się seria silnych detonacji, aż ziemia w schronie zafalowała. Opiekująca się nami zakonnica przeżegnała wszystkich; podczas jej błagalnej modlitwy dał się słyszeć potężniejący wizg [3] spadającej bomby. Ogromne, okute drzwi zaczęły dygotać jak liść na wietrze, powietrzem wstrząsnął nagle straszliwy huk eksplozji, zakołysały się ściany, posypały się cegły, belki i część szpitala zawaliła się jak domek z kart. Na chwilę straciliśmy przytomność...
Kiedyśmy ją odzyskali, ujrzeliśmy się pod ścianami budynku, wśród opadającego pyłu, szczątków belek i gruzu cegieł. Tu i ówdzie rozlegały się jęki i wołania o pomoc. Prawa strona szpitala nie została zburzona, chociaż środek pomieszczenia - tam, gdzie pierwotnie miałem zamiar pozostać - był zasypany resztkami stropu. Tak więc bezimiennemu Czechowi zawdzięczam, że wyniosłem całą głowę z niebezpieczeństwa.
Nadzwyczajne szczęście miał też polski lekarz dyżurny - w momencie uderzenia bomby znajdował się na strychu po prawej stronie budynku i to tylko go ocaliło. Był cokolwiek potłuczony i pokaleczony, ale żyw i cały; zaraz też zaczął organizować akcję ratunkową dla poszkodowanych. Najpierw trzeba było wybić dziurę w murze, aby wydostać uwięzionych wewnątrz rannych i chorych, potem dopiero udzielić im pomocy.
Po wyjściu ze schronu-pułapki szybko przyszedłem do siebie i skierowałem swe kroki w kierunku naszych baraków. Jak się okazało, już pierwsze bomby zmiotły je z powierzchni ziemi. Spoglądałem na ten smutny widok i nagle pewien szczegół przykuł moją uwagę. Przyjrzałem się bliżej - ależ tak! Wśród gruzów i rumowiska dostrzegłem swoją własną kurtkę, a pod nią - cudem chyba ocalałą - mą ukochaną książkę „Ogniem i mieczem”. Takie nadzwyczajne przypadki nieczęsto się zdarzają: nie dość, że właściciel wyszedł cało z opresji, to jeszcze i książkę (że o kurtce nie wspomnę) zastał nienaruszoną. Zapewne sam Zagłoba, jako że „był mądrych sentencyj pełen”, skwitowałby to zdarzenie słowami: mors certa, hora incerta [4].
Po zakończeniu akcji ratunkowej okazało się, że w wyniku eksplozji dużej, tonowej bomby i zawalenia się szpitala i schronu śmierć pod gruzami znalazło kilkudziesięciu ludzi. W tej sytuacji część chorych (w tej liczbie znalazłem się i ja) wywieziono do Chrzanowa. Odetchnęliśmy z ulgą, mieliśmy bowiem nadzieję, że tam nie będzie nalotów. Niestety, przyszłość pokazała, że byliśmy w błędzie.
Na razie jednakowoż cieszyliśmy się, że żyjemy i choć powoli, ale wracamy do zdrowia. Z przyjemnością stwierdziłem, iż lekarze i pielęgniarki byli bez zarzutu. Na naszym oddziale zakaźnym tak zwany średni personel medyczny składał się z samych Ukraińców - kolaborantów [5], łaskawie widzianych przez Niemców. O ile zatem swe obowiązki spełniali dobrze, nie darzyli wcale Polaków sentymentem.
Niedługo po przyjeździe do Chrzanowa spotkała mnie bardzo miła niespodzianka: zaniepokojone o mój los przyjechały w odwiedziny Mama i Basia. Ponieważ byłem już ozdrowieńcem, nie było niebezpieczeństwa zarażenia – mogliśmy choć przez parę godzin porozmawiać i nacieszyć się sobą.
Pewnego dnia zdarzyła się zabawna historia. Jeden z pielęgniarzy, Iwan, kazał mi iść do łazienki i się wykąpać. Łazienka tam była jedna, wchodzę więc i cóż widzę: siostra Tamara akurat zażywa kąpieli w wannie. Narobiła wrzasku - skonsternowany wyszedłem pośpiesznie, a tu Iwan spotyka mnie na korytarzu i śmieje się na cały głos:
- Ty chadił Tańku podsmotrywać, a? [6]
Okazało się, że w ten sposób podpuszczał także innych chłopaków. A siostra Tamara wzięła pełny rewanż: zebrała nas wszystkich w łazience, kazała się rozebrać, wzięła się pod boki i powiedziała:
- Wy mene podsmotrywali, tak teper ja na was posmotriu! [7] - śmiechów i żartów na ten temat było wtedy co niemiara.
Ale nie zawsze było tak wesoło w Chrzanowie. Przeżyliśmy kilka szarpiących nerwy nalotów alianckich, których celem była pobliska fabryka lokomotyw. Ten zamiar się co prawda nie powiódł, natomiast niedaleka rafineria w Trzebini została doszczętnie rozbita [8].
Czas wciąż płynął, urozmaicany rozmaitymi wieściami o zbliżającej się wolności, której wyczuwalne tchnienie przywiewał październikowy wiatr. Żyło się jak w gorączce - radość i nadzieja przeplatały się ze smutkiem i niepewnością. Wtedy szukałem samotności, aby móc porozmawiać sam ze sobą. Stary ogród przylegający do baraków szpitalnych był moim ulubionym miejscem, gdzie mogłem korzystać ze swoistego splendid isolation [9]. Wtedy przychodził czas rozmyślań i refleksji o tragediach ludzkich, męce dnia powszedniego i o tym nieznanym, co ma nastąpić. Jesienne słońce prześwitywało przez liście, barwiąc je złotem i purpurą, a chłodny wiatr poruszał gałęziami; odczuwało się jakiś smutny nastrój, wypełniający serce i myśli. W świadomości mej tkwiło przeświadczenie, że szczęśliwym trafem zostałem uratowany z tej zbiorowej mogiły, że Opatrzność czuwała nade mną. Czy tak miało być nadal, o tym miała zadecydować niedaleka przyszłość.
W połowie listopada wreszcie zostałem wypisany ze szpitala. Parę najbliższych dni spędziłem w Choczni, we wspominanej starej chacie koło Dąbrowskich.Witano mnie bardzo serdecznie; co prawda z grubsza moi najbliżsi wiedzieli co się ze mną działo, ale ciekawi byli szczegółów. Musiałem wszystko dokładnie opowiedzieć, a słuchano mnie z zapartym tchem...
Miłe chwile wśród swoich minęły - trzeba było wracać do Oświęcimia, a tam już od dawna było niespokojnie. Prawie codziennie ogłaszano alarmy przeciwlotnicze, zarówno w ciągu dnia jak i w nocy. Kiedy rozlegało się wycie syren, tysiące ludzi wybiegało w popłochu nad Wisłę i przypadało do skarpy rzecznej; poprzez łomotanie własnych serc słychać było niski warkot przelatujących samolotów i ogłuszający huk spadających bomb. Leżałem plackiem wraz z innymi i czułem drżenie całego ciała. Naraz ręka leżącego obok współtowarzysza niedoli wyciągnęła się w przyjacielskim geście i jakby z oddali doleciały uspokajające słowa:
- Niczewo, tawariszcz - zakuri! Niczewo, wsio budiet charaszo! [10]
Kiedy się wciągnęło w płuca kilka haustów zatykającego oddech dymu, przychodziło uspokojenie, a widmo śmierci odsuwało się wraz z oddalającymi się samolotami...
Był dzień 18 grudnia [11]. Pamiętam to jak dziś - było to późnym wieczorem - wyszedłem z baraku do łaźni i zobaczyłem nad naszym lagrem płonącą „choinkę” - flarę płynącą w powietrzu i mieniącą się barwami różnokolorowych światełek. Cały lager był tak oświetlony, że można było znaleźć przysłowiową szpilkę. Alarmu nie było, jednak wysoko w górze dał się słyszeć warkot przelatującego samolotu. Niektórzy z kolegów widząc to żartowali, że to nocne ćwiczenia samolotów niemieckich. Uznałem to za oczywisty nonsens, dopatrując się w tym wszystkim czegoś bardzo niedobrego.
Po chwili niebo rozbłysło i jakby setka gromów naraz uderzyła o ziemię. Baraki poczęły się chwiać i trzeszczeć niczym małe pudełka, a ludzie w panicznym strachu jęli wypadać na zewnątrz. Jak olbrzymi zbiornik wody, który przerwie opasujące go wały, tak ta fala ludzka ruszyła niepowstrzymanym pędem drogą ku Wiśle. Nalot zastał niektórych we śnie - wyskakiwali z baraków w bieliźnie bądź wpół ubrani i biegli, przewracali się w śniegu, podnosili się i uciekali dalej, ile tchu w piersiach. Nad tym mrowiem unosił się ryk bombowców, łoskot niemieckiej artylerii przeciwlotniczej i detonacja eksplodujących bomb.
Ludzie, niczym spłoszone ptaki, wszędzie szukali schronienia. Grupka, w której znalazłem się i ja dotarła do potężnej pogłębiarki zwanej bagrem; nie zwlekając wśliznęliśmy się pod nią. Słyszeliśmy jak o dach bagra raz po raz uderzały odłamki pocisków artyleryjskich; przypominało to częste, acz nieregularne bicie w bęben. Przymusowy pobyt na mrozie w tej żelaznej klatce trwał do czwartej nad ranem - do momentu odwołania alarmu. Całkiem skostniali wróciliśmy do lagru albo raczej do tego, co z niego zostało. Bilans „nocnej wycieczki” był bowiem tragiczny: wielu ludzi zamarzło na śmierć, jeszcze więcej było zabitych i rannych. Wszystkim tym, którzy szczęśliwie przetrwali koszmar wojny ta noc grozy pozostała z pewnością głęboko w pamięci.
Żyliśmy w tych dniach w ciągłej trwodze i niepokoju - na pograniczu życia i śmierci. Ludzie mniej odporni psychicznie załamywali się - tracili wiarę w przetrwanie, ci znów, którzy potrafili wykrzesać w sobie iskierkę nadziei i optymizmu zdobywali się na to, by śmiać się wesoło i swą wesołością podtrzymywali na duchu innych. Trzeba się było zaprzeć w sobie, kiedy czarne myśli chciały odebrać resztę chęci do naszego i tak nader smutnego życia. Ja szukałem takiego wsparcia u mego przyjaciela, Karola.
Przychodziłem do niego skołatany i przygnębiony; on wesoły i pogodny, jak zawsze śmiejąc się, opowiada kawały i zaraża humorem innych - jak gdyby nalot, który być może wkrótce się rozpocznie, nie miał dla nas większego znaczenia. Po chwili wszyscy byliśmy weseli i roześmiani, jakby syreny za chwilę miały nam zagrać do tańca - zapominamy o ponurym memento mori [12], brzmiącym w ich złowróżbnym głosie.
Jeszcze wtedy nie pojmowałem tego, że umiejętność panowania nad sobą wyzwala w człowieku moc przetrwania i zwalczenia swoich słabości. Hart ducha w połowie przybliża do osiągnięcia celu w życiu. Ileż to razy miałem możliwość przekonania się, że na tej właśnie filozofii opiera się szekspirowska maksyma: „być albo nie być”…
Od pewnego czasu pozwolono nam jeździć do domu w co drugą niedzielę. Oczywiście, korzystałem z tego skwapliwie, ale musiałem koniecznie pamiętać o tym, by przywieźć dla Władzia i Kazi sztuczny miodek, co dla obojga stanowiło nadzwyczajny specjał. Kupując go, zawsze przypominałem sobie nie tak dawną zabawną przygodę z Jędrkiem i plebańskimi pszczołami.
Tak upływał dzień za dniem w dramacie wojny i okupacji. Kończył się rok 1944; po szarugach jesiennych nastała mroźna zima, zwiastująca pośpiesznie nadchodzący przełom. Nadeszły święta Bożego Narodzenia, które pozwolono mi spędzić wśród najbliższych. Były to pierwsze święta (nie licząc wielkanocnych) bez naszego drogiego Ojca, więc nie obyło się bez łez. Puste krzesło wraz z nakryciem do stołu przypominało nam tę bolesną prawdę.
Wieczór wigilijny spędziliśmy razem z wujciem Józkiem i wujciem Władkiem Bandołami w bardzo miłej, prawdziwie rodzinnej atmosferze. Odwiedził nas także, mieszkający wówczas u Bargla, wujciu Jasiek z rodziną. W blasku jarzącej się świeczkami choinki łamaliśmy się opłatkiem i składaliśmy sobie wszyscy życzenia, aby jak najszybciej zakończyła się ta okrutna wojna. Tkwiło w nas głębokie przeświadczenie, że to ostatnie święta w hitlerowskiej niewoli. A na razie cieszyliśmy się chwilą - śpiewaliśmy w radosnym uniesieniu kolędy i wspominaliśmy dawne lata. Mama podawała nam na stół potrawy (które udało się jej przygotować) i radosnym wzrokiem ogarniała nasze grono. Pamiętam, że była nawet ulubiona przez nas kukiełka, tyle, że bez miodu.
Po kolędach, jak każe tradycja, śpiewaliśmy kantycki, do których obydwaj z wujciem Józkiem układaliśmy zabawne teksty. Zapamiętałem nawet jedną z nich:

Raz Maciek na święta wypił flaszkę całą,
Poszedł doić kozę, bo pić mu się chciało;
Wziął kozę za wymię, wsadził se do gęby,
A koza fiknęła, wybiła mu zęby.

Na Nowy Rok przyjechała niespodziewanie do nas Terenia. Radości było co niemiara - opowiadała co słychać u dziadków i chciwie słuchała tego wszystkiego co zdarzyło się u nas. Spotkała się również ze swym bratem - wujciem Józkiem, bo też dawno się nie widzieli ze sobą. Ale po kilku dniach musiała wrócić na daleką Lubelszczyznę, gdyż jeszcze u nas nie nadszedł dzień wolności.
Tymczasem ostatnie tygodnie niewoli przepełniły nam serca smutkiem i przyniosły ze sobą nowe cierpienia i śmierć. Oto w drugi dzień świąt Bożego Narodzenia [13] zbombardowano Westlager, a nalot zupełnie zaskoczył będących w barakach ludzi. Zginęli wówczas Anglicy, Francuzi, Włosi - znów polała się obficie krew niewinnych ludzi. Taki sam los spotkał żołnierzy angielskich widzących rychłe wybawienie w nadlatujących eskadrach samolotów. A Niemcy, dla których były przeznaczone owe śmiercionośne bomby (chodziło o Lager I), pozostali żywi i cali, kpiąc sobie z przekory losu, który gdzie indziej zebrał swoje straszne żniwo.
Ale niedługo już miała trwać krzyżacka buta i poczucie bezkarności dokonywanych zbrodni. Wiatry ze wschodu przynosiły powiew nadchodzącej nieuchronnie klęski tysiącletniej Rzeszy hitlerowskiej.
Grom uderzył z początkiem 1945 roku: 12 stycznia wojska radzieckie ruszyły znad linii Wisły. Wystarczyły zaledwie dwa tygodnie, aby front oparł się o Skawę. Pogłoski o zbliżającej się ofensywie były alarmujące. Głuche odgłosy kanonady artyleryjskiej stanowiły zwiastun nadchodzącej burzy. Niemcom zaczynał się palić grunt pod nogami - radzieckie kleszcze frontu zaciskały się coraz bardziej. Hitlerowcy jęli spiesznie zacierać ślady swej zbrodniczej działalności oraz niszczyć najważniejsze urządzenia w zakładach w Oświęcimiu. Był już wielki czas uciekać z tego obozu śmierci, gdzie los nasz był tak niepewny.
Na niebie pojawiały się wieczorami czerwone łuny - znak, że front, a wraz z nim wyzwolenie były już niedaleko. SS-mani otoczyli kordonem tereny Oświęcimia - wpaść w ich łapy oznaczało koniec - popędziliby nas do Rzeszy [14]. Umówiliśmy się z Karolem i działając według obmyślonego planu, udało nam się sprytnie wymknąć z ich pułapki.
Do Zatora szliśmy pieszo, bo pociągi na tej trasie nie kursowały - tory były zbombardowane. Z Zatora do Wadowic jechaliśmy pociągiem, lecz podróż ta trwała całą noc, ze względu na ciągłe naloty. Dopiero rano dotarliśmy do Wadowic, a stamtąd już bez przeszkód pomaszerowaliśmy do Choczni.
W domu wszyscy się zdumieli i ucieszyli zarazem na mój widok - jak zawsze musiałem im wszystko dokumentnie opowiedzieć. Nakarmiony i szczęśliwy, że koszmar Oświęcimia nareszcie przestał dla mnie istnieć, położyłem się spać. Gdy się obudziłem był już wieczór - przespałem cały dzień. Rano skoczyłem do Janoszków; jakież było moje zdziwienie, kiedy dowiedziałem się, że Karol pojechał na rowerze do... Oświęcimia. Zawsze miałem go za ryzykanta wierzącego w swą szczęśliwą gwiazdę, ale tym razem chyba przesadził. Najlepiej zilustruje to sentencja: fortuna favetfortibus [15]...
Styczeń tej pamiętnej zimy był śnieżny, mroźny i siarczysty. Szosą jechały samochody i toczyły się chłopskie furmanki, wszystkie pełne rannych Niemców. Od czasu do czasu maszerowały grupki wynędzniałych żołnierzy - krok ich był powolny i ociężały, głowy i ręce nierzadko owinięte bandażami. To już nie byli owi zdobywcy Europy, którzy z butnymi minami na cały głos śpiewali: Heute gehört uns Deutschland und morgen die ganze Welt! [16] -teraz była to jedynie czereda wystraszonych żołdaków, którzy chętnie zdjęliby mundur i oddali wraz z karabinem za jakieś cywilne łachy, które stanowiły dla nich ostatnią deskę ratunku.
Któregoś dnia wybrałem się ze swym kolegą, Władkiem Wójcikiem, do Wadowic. W mieście słychać było coraz wyraźniejsze odgłosy zbliżającego się frontu. I wtedy właśnie przyszwendał się do nas pewien niemiecki feldfebel [17]. Był prawdopodobnie z pochodzenia Czechem, bowiem mówił do nas łamaną czeszczyzną, a już w sposób szczególny upodobał sobie mnie. Ciągnął mnie do koszar, obiecując dużo jedzenia, koniak i „wiele innych dobrych rzeczy”. Tak mnie bajerował, że może bym się i zgodził, gdyby nie stanowcze veto Władka. W pewnym momencie odciągnął mnie na bok i nuż mnie strofować:
- Czyś ty zwariował? W żadnym wypadku nie możesz tam pójść! Przecież on potrzebuje twojego ubrania! Skąd wiesz, że cię gdzieś w kącie nie rąbnie w łeb albo nie zastrzeli? Co, życie ci niemiłe? - po czym odważnie naskoczył na feldfebla, żeby się od nas natychmiast odczepił, bo my nigdzie z nim nie pójdziemy. Pociągnął mnie za rękę i czym prędzej daliśmy nogę.
Muszę stwierdzić, że wdzięczny byłem Władkowi za tę stanowczą interwencję, bo kto wie, czy nie uratował mi wtedy życia.
Nadchodził kres niezwyciężonego niemieckiego Wehrmachtu. Nie mogły uratować niemieckiej armii przed upadkiem ciągnące na jej tyłach hordy różnych narodowości Azjatów [18], Ukraińców, Rumunów i własowców [19]. Charakterystyczną scenką była moja rozmowa z pewnym Ukraińcem, noszącym niemiecki mundur. Tenże właśnie wojak poufnym tonem powiedział mi, że Rosjanie mają stare karabiny na sznurkach, naboje noszą w kieszeniach, a na nogach zamiast butów mają dziurawe chodaki. Na to ja,również zniżając głos, spytałem:
- Jeżeli Rosjanie to banda takich dziadów, to dlaczego tacy potężni i dobrze uzbrojeni Niemcy uciekają przed nimi?
To pytanie bardzo go zdeprymowało, lecz po chwili odparł, że jest to konieczne, ponieważ w ten sposób wojska niemieckie oderwą się od nieprzyjaciela, wciągną go na teren Rzeszy, następnie otoczą i zniszczą. W taki oto sposób goebbelsowska propaganda podtrzymywała mit swej niezwyciężonej armii.
Osobny rozdział niemieckiego wojska stanowili Tatarzy. Ci skośnoocy mieszkańcy stepów, odziani w mundury z hakenkreuzem [20] na ramieniu stali się „podporą” hitlerowskiej armii. Pamiętam, jak przyszli do naszego domu - przynieśli pół wyłamanego płotu i kawał cuchnącego mięsa, które kazali ugotować. Po spożyciu posiłku wyciągnęli zielone płótno i sznury, po czym zaczęli się modlić do Allacha, zawodząc przy tym i kiwając się rytmicznie. Dopełniwszy swych obrzędów, sprokurowali sobie z machorki [21] i gazet grube jak palec skręty i oddali się przyjemności palenia. Całą izbę wypełnił gęsty, gryzący dym, ale oni nie zwracali na to uwagi. Z równą niefrasobliwością zresztą niedopałki porzucili w słomie, na której spali. Był to prawdziwy cud, że ten stary, słomianą strzechą kryty dom wtedy nie spłonął - może sprawiły to owe modlitwy do Allacha. A co do hitlerowców - nawet najpokorniejsze modły wszystkich Allachowych czcicieli nie były w stanie uratować ich od ostatecznej klęski.
Strzały, które odzywały się z bliskiej już linii frontu, było słychać coraz lepiej, co budziło w potomkach nogajców [22] narastającą trwogę. Mieli ku temu powody - wiedzieli bowiem dobrze, że w razie czego Ruscy zrobią im, jako zdrajcom, kęsim [23]. Stąd też uciekali, aż się za nimi kurzyło.




[1] 13 września 1944 r. zgrupowanie 96 bombowców B-24 Liberator przeprowadziło drugie bombardowanie terenu zakładów IG Farbenindustrie, które trwało 13 minut.
[2] Alle zum Schutzraum! (niem.) - Wszyscy do schronu!
[3] wizg (ros.) - wysoki, ostry, przenikliwy głos, dźwięk; gwizd, świst.
[4] mors certa, hora incerta (łac.) - śmierć pewna, ale jej godzina nieznana.
[5] kolaborant (z łac.) - ten, kto współpracuje z nie popieraną przez większość społeczeństwa władzą; obywatel kraju okupowanego współpracujący z władzami okupacyjnymi ze szkodą dla własnego kraju.
[6] Ty chadił Tańku podsmotrywać, a? (ukr.) - Chodziłeś Tańkę podglądać, co?
[7] Wy mene podsmotrywali... (ros.) - Wyście mnie podglądali, to teraz ja na was popatrzę!
[8] Bombardowanie rafinerii w Trzebini odbyło się 7 sierpnia 1944, w ramach operacji wahadłowej o kryptonimie „Frantic 5”. Przeprowadziły ją siły amerykańskiej 8 Armii Powietrznej, bazującej w Wielkiej Brytanii. 6 sierpnia 75 samolotów Boeing B-17 Flying Fortress w eskorcie 64 myśliwców P-51 Mustang wyruszyło z Anglii nad zakłady FockeWulfa w Rumii koło Gdyni, gdzie zrzuciły 103 tony bomb. Po misji Amerykanie lądowali w bazach udostępnionych przez ZSRR na terenie Ukrainy. Następnego dnia 60 Latających Fortec pod osłoną 36 Mustangów wystartowało z tych baz, unicestwiło rafinerię w Trzebini i powróciło na Ukrainę.
[9] splendid isolation (ang.) - doskonałe odosobnienie.
[10] Niczewo tawariszcz... (ros.) – To nic, towarzyszu - zapal! To nic - wszystko będzie dobrze!
[11] 18 grudnia 1944 grupa 49 bombowców B-17 i B-24 przeprowadziła trzecie bombardowanie terenu zakładów IG Farben.
[12] memento mori (łac. pamiętaj o śmierci) - przypomnienie, że nie można uniknąć śmierci: każdy w końcu umrze i nie można tego zmienić, ponieważ człowiek nie ma na to żadnego wpływu. Pozdrowienie „memento mori” używane jest przez wiele zgromadzeń zakonnych, przede wszystkim przez kamedułów, kartuzów i trapistów. Treść tej formuły stanowi argument przeciwko zbytnim dążeniom ku sprawom przyziemnym, które przemijają wraz ze śmiercią.
[13] 26 grudnia 1944 r. grupa 95 bombowców B-24 przeprowadziła czwarte i ostatnie bombardowanie zakładów IG Farben.
[14] 18 stycznia 1945 r. z Auschwitz III - Monowitz wyprowadzono wszystkich zdolnych do marszu w kolumnie ewakuacyjnej, konwojowanej przez silnie uzbrojonych esesmanów. Więźniowie szli pieszo, bez żywności, w czasie wielkich mrozów. Wielu z nich straciło życie podczas tej tragicznej „ewakuacji” nazywanej marszem śmierci. Esesmani nie nadążali zabijać więźniów, którzy z braku sił nie byli w stanie maszerować dalej. Poprowadzono ich do Gliwic, a następnie przewieziono koleją do obozów koncentracyjnych Buchenwald i Mauthausen.
[15] Fortuna favet fortibus (łac.) - los sprzyjasilnym.
[16] Heute gehört uns Deutschland… (niem.: dziś należą do nas Niemcy, a jutro cały świat) – początkowe słowa refrenu nazistowskiej pieśni „Es zittern die morschen Knochen” (niem.: Drżą gnijące kości).
[17] feldfebel (z niem. Feldwebel) - niemiecki podoficerski stopień wojskowy, odpowiednik polskiego sierżanta (wachmistrza).
[18] Legiony Wschodnie (niem. Ostlegionen) – ochotnicze kolaboracyjne formacje zbrojne złożone z żołnierzy z narodów nierosyjskich ZSRR pochodzących z Kaukazu i Azji Środkowej w niemieckiej armii podczas II wojny światowej.Formowanie Legionów Wschodnich rozpoczęło się już wiosną 1942. Odbywało się niemal równocześnie na obszarze Generalnym Gubernatorstwie (GG) i okupowanej Ukrainy. W GG w latach 1942-1943 (m.in. w Legionowie, Jabłonnej, Puławach i Jedlni) w ramach Legionów Wschodnich Niemcy sformowali 64 bataliony (w tym 21 turkmeńskich, 8 gruzińskich, 8 północnokaukaskich, 9 azerbejdżańskich, 8 armeńskich i 10 Tatarów nadwołżańskich).
[19] własowcy (od nazwiska Andriej Własow, generała-lejtnanta Armii Czerwonej) – potoczna nazwa żołnierzy Rosyjskiej Armii Wyzwoleńczej (Russkoj Oswoboditielnoj Armii, ROA) kolaboracyjnej formacji zbrojnej (złożonej głównie z Rosjan) w czasie II wojny światowej. Praktycznie ROA składała się z dwóch dywizji piechoty sformowanych we wrześniu 1944 z jeńców rosyjskich, po uzyskaniu zgody władz III Rzeszy.
[20] hakenkreuz (niem. krzyż z hakami) - godło państwa hitlerowskiego w postaci krzyża o ramionach załamanych w połowie pod kątem prostym; swastyka.
[21] machorka (ros.) – tytoń bakun, mocny tytoń gorszego gatunku.
[22] nogajcy (od nazwiska Nogaj – jeden z wybitnych wodzów Złotej Ordy) – Tatarzy z Ordy Nogajskiej, konfederacji plemion koczowniczych powstałej na Stepie Pontyjskim. W jej skład wchodziły terytoria pomiędzy Wołgą, Irtyszem, Morzem Kaspijskim i Morzem Aralskim. Orda Nogajska została utworzona przez Edygeja po uniezależnieniu się od Złotej Ordy około 1390 roku.
[23] kęsim (z tur.) – ucięcie głowy.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz