piątek, 18 sierpnia 2017

Czterdziesty czwarty- wspomnienia Ryszarda Woźniaka

Kolejny fragment wspomnień Ryszarda Woźniaka z okresu II wojny światowej, udostępniony przez jego syna Krzysztofa. Autor wspomnień- Ryszard Woźniak urodził się w Choczni 31 października 1926 roku, a obecnie zamieszkuje w Bytomiu.

Czterdziesty czwarty

Nadszedł pamiętny rok 1944. 11 lutego,w piątek, nadszedł telegram poświadczony przez posterunek żandarmerii, wzywający mnie natychmiast do Choczni i zawiadamiający, że Ojciec jest ciężko chory. Według relacji Mamy było to mniej więcej tak:
Rodzina mieszkała podówczas u Zająca (za Stypułą), gdzie było im stosunkowo znośnie. Podczas tej ostrej zimy doszło do kolejnego wysiedlenia. Przyszli SS-mani i zaczęli wrzeszczeć:
- Los, los, polnische Schweine![1]
Wtedy Ojciec nie wytrzymał: ponieważ umiał po niemiecku powiedział, że tak nie można, są przecież malutkie dzieci (Kazia miała sześć lat, Władzio trzy i pół) - powinni dać trochę czasu na wyprowadzenie się.
Niemcy zareagowali na to oczywiście agresją i pobili dotkliwie Ojca kolbami. Potłuczony i zmaltretowany, cały mokry od potu - bardzo się umęczył przy wynoszeniu mebli - musiał teraz przewieźć całą chudobę kawał drogi do „nowego mieszkania”. Tam (u Woźniaków, przy granicy z Wadowicami) na domiar złego nie chciano ich wpuścić do środka - wszyscy stali na mrozie i czekali. Dopiero interwencja policji położyła kres tym męczarniom.
W efekcie Ojciec dostał zapalenia płuc, z czego wynikły różne powikłania, bowiem nie było wtedy odpowiednich lekarstw. Leżał więc w łóżku i z każdym dniem czuł się gorzej. W takim stanie, z wychudłą i bladą twarzą i zapadniętymi oczyma zastałem go po przyjeździe z Oświęcimia.
Noc z 11 na 12 lutego zaznaczyła się szczególnie w mojej pamięci. Była to piękna noc - księżyc świecił jasno, a jego srebrzyste promienie wpadały do okna naszego pokoju. Czuwałem właśnie przy łóżku, kiedy leżący dotąd bezwiednie Ojciec nagle się poruszył i jakby przebudzony z letargu przemówił do mnie słabym głosem:
- Jaka jest pogoda na polu?
Zelektryzowany tą nagłą przemianą odrzekłem, że pogoda jest śliczna, jakby już było przedwiośnie. Usłyszawszy to westchnął ciężko i powiedział:
- Tak pięknie jest na tej ziemi, a tu trzeba umierać...
Zacząłem go pocieszać, że na pewno mu się polepszy i jakoś wyjdzie z tej choroby. Wtedy Ojciec - wyraźnie ożywiony - jął mówić cicho, krótkimi, urywanymi słowami i drgającym od żalu głosem, że już nie będzie śpiewał sobie godzinek, jak przedtem, gdy chodził do pracy z Frydrychowic do Wadowic. Wspominał, jak wiele się napracował w swym życiu, aby kupić kawałek pola i wyremontować dom, byśmy mieli gdzie mieszkać. Mówił także, jak bardzo pragnął zostać kimś w życiu i coś w nim osiągnąć, lecz, niestety - warunki na to nie pozwoliły, a teraz choroba ostatecznie przekreśliła te zamierzenia.
- Dlatego - ciągnął - powinno to być dla ciebie przestrogą, że trzeba się uczyć, aby dojść do czegoś w życiu, a ty jesteś jeszcze taki młody i tyle obowiązków przed tobą...
Na koniec wzruszył się bardzo i przywoławszy mnie do swego wezgłowia, zażądał, bym mu przysiągł, iż będę pomagał Mamie przy wychowywaniu rodzeństwa, szczególnie tych najmłodszych - Kazi i Władzia. Nie mogąc powstrzymać łez napływających mi do oczu, wstrząśnięty do głębi całowałem jego ręce i przysiągłem, że jeśli tylko mi Bóg pozwoli, będę się starać ze wszystkich sił wypełnić ten święty dla mnie obowiązek. Wówczas Ojciec uspokoił się i westchnął głęboko, jakby mu kamień spadł z serca; cichym głosem powiedział, że teraz może już spokojnie umierać. Głowa opadła mu na poduszkę - przerażony, że to już koniec chciałem budzić Mamę, która zasnęła na chwilę, ale nierówny oddech chorego wskazywał, że zapadł w krótką drzemkę...
Zdruzgotany wewnętrznie, przejęty do głębi serca przeżywałem tę wielce tragiczną dla mnie chwilę. Przed oczyma zaczęły mi się przesuwać obrazy z przeszłości: od najwcześniejszego dzieciństwa, do tego momentu; postać Ojca przewijała się w nich jak w filmie - raz uśmiechnięta i radosna, kiedy indziej smutna i zatroskana...
Wzrok mój objął tę wychudłą, ściągniętą grymasem bólu drogą, kochaną twarz. Tak pragnął żyć wśród nas, tyle chciał jeszcze dla nas dokonać i oto zbliża się kres jego ziemskiej wędrówki...
Jakże bardzo pragnąłem wmówić sobie, iż może jeszcze istnieje choć cień nadziei, lecz nieubłagana logika wskazywała, że to już koniec. Niestety, zdawałem sobie z tego sprawę, że przed śmiercią występuje u chorych tylko chwilowe polepszenie stanu zdrowia. Tymczasem jednak będąc pod silnym wrażeniem niedawno przeżytych chwil, przytłoczony ciężarem złych myśli sam nie wiem, kiedy zasnąłem...
Piękny poranek następnego dnia w niczym nie zwiastował tego, że w niedługim czasie serca nasze okryje czarna, przepastna żałoba. Mama umęczona wydarzeniami ostatnich dni krzątała się po ciasnej izbie - życie niosło nieubłaganie codzienne potrzeby i obowiązki, których nawet w tak wielkiej boleści nie można było zaniedbywać. Chory popadł znów w zwykłą apatię i odrętwienie. Opowiedziałem Mamie wszystko, co wydarzyło się ubiegłej nocy. Na jej twarzy naznaczonej piętnem cierpienia, widać było, że wstrząsnęło to nią głęboko.
W międzyczasie przyjechała Basia; oczekiwaliśmy z niecierpliwością na Julę, po którą także wysłano telegram do Niemiec. Zdążyła jeszcze przybyć na czas. Jej rozpaczliwy szloch i powtarzane słowa:
- Tato, ty nie możesz umrzeć! - wywarły wrażenie na Ojcu - ocknął się ze swej niemocy i począł się przytomnie rozglądać; siostra klęczała przy łóżku i płacząc całowała jego ręce. On sam czuł się bardzo słaby; na domiar złego wujciu Józek zaczął mu podawać zimną wodę, sądząc, że spowoduje ona obniżenie wysokiej gorączki, lecz odniosło to całkiem odwrotny skutek. Wezwaliśmy doktora Banasia, który oświadczył, że nie ma już żadnego ratunku. Przyszedł jeszcze odwiedzić chorego ksiądz Dyba, lecz były to ostatnie godziny życia Ojca.
Kiedy był jeszcze przytomny poprosił, aby przyprowadzić babcię – Jego matkę. Kiedy przyszła, zaczął sobie nucić jakąś piosenkę, lecz babcia powiedziała:
- Julek, co ty śpiewasz, powinieneś śpiewać pobożne pieśni... – co usłyszawszy zaczął nucić „Matko, nie opuszczaj nas”. Wreszcie z głębokim żalem wyrzekł te przejmujące słowa:
- Mamo, wy żyjecie, a ja muszę tak młodo umierać i zostawić żonę i małe dzieci…
Wyczuwaliśmy, że ta straszna chwila jest coraz bliżej. Pod wieczór przybyła najbliższa rodzina. Zbliżyliśmy się do łoża Ojca na ostatnie z Nim pożegnanie. Łzy nasze, ciężkie i bolesne padały na Jego ręce, którymi chciał nas pobłogosławić. Były to ostatnie chwile życia naszego drogiego Ojca. Jego czoło pokryło się perlistym potem, a oczy zasnuwały się mgłą. Jeszcze się uniósł na poduszce, jeszcze chciał coś powiedzieć - wujciu Julek podniósł Go nieco, ale parę chwil później skonał na jego rękach…
Mama strasznie przeżyła pierwsze chwile po zgonie Ojca. Uspokajaliśmy ją z Julą jak umieliśmy, gdyż obawialiśmy się o jej zdrowie, tak bardzo była załamana. Po dłuższym czasie jednakże przyszło stopniowe ukojenie wewnętrzne; godziła się z wolą Bożą i okrutnym nad wszelki wyraz losem.
Wszyscy byliśmy pogrążeni w niewysłowionym smutku i głębokim, wszechogarniającym bólu. Chociaż odszedł - pamięć o Nim za zawsze pozostała wśród nas...
W miarę swych możliwości ze wszystkich sił starałem się wypełnić przyrzeczenie złożone Ojcu na łożu śmierci. Lecz serce moje przepełnia żal, bo mało kto starał się pojąć, jakie trudności musiałem pokonać na swej drodze i ile przejść duchowych rozterek i walk z samym sobą. Jestem wręcz pewien, że moje intencje i zamierzenia zostały źle zrozumiane, ba! nawet potępione. Tak nieraz bywa w życiu - trzeba wiele przecierpieć, aby wypełnić, co się przyrzekło.
Gdy pochylam się nad grobem Ojca jestem pełen wiary i przekonania, że On to zrozumiał i właściwie ocenił. I tylko to przynosi ulgę mej skołatanej duszy...
Przeżywaliśmy tę rodzinną tragedię w milczeniu. I gran dolori sono muti - powiada przysłowie. Tylko mały Władzio, nie mogąc zrozumieć, co się stało, wołał na Ojca:
- Tata, wstań! Tata, obudź się!
Nie dało się patrzeć na tę rozdzierającą scenę...
Nadeszła smutna chwila pogrzebu. Przybyło nań dużo osób, Ojciec bowiem był osobą powszechnie w Choczni znaną, szczególnie z racji swej działalności w Katolickim Stowarzyszeniu Mężów. Kiedy wynoszono trumnę trzykrotnie uderzono jej dnem o próg domu; głuchy ów dźwięk ozwał się przejmującym echem w mym sercu. W licznym żałobnym kondukcie wyruszyliśmy wszyscy do kościoła, w którym było także bardzo dużo ludzi, jako, że była to niedziela. Na katafalku spoczywała czarna trumna; przyniesione przez siostry Ojca białe prymulki kontrastowały w niezwykły sposób z tą czernią i wywoływały przejmujące wrażenie.
Szliśmy powoli na drogą prowadzącą na cmentarz wśród szpaleru wysokich lip. Tuż za trumną podążała Mama, cała w czerni, prowadzona przeze mnie i Julę. Obok nas szło młodsze rodzeństwo: Barbara, Tadeusz, Kazia i Władzio. Nieco dalej kroczył również Karol, który niósł wieniec. Złożeniu trumny do grobu towarzyszył spazmatyczny szloch całej rodziny. Rzuciliśmy pierwsze grudy ziemi, a wkrótce potem grób pokryły kwiaty i wieńce.
Dokonał się pierwszy tragiczny akt w naszym życiu.
Po pogrzebie Mama poszła podziękować księdzu Dybie. Proboszcz odrzekł, że on by też był zadowolony, gdyby mu ktoś za darmo ojca pochował. Tak ów mąż świątobliwy interpretował Chrystusową przypowieść o miłosiernym Samarytaninie...
Nazajutrz rano, 14 lutego, poszliśmy do kościoła na właściwą mszę żałobną, której w niedzielę nie można było odprawić. Rzeczywistość z wolna zaczęła upominać się o swoje - wróciłem do Oświęcimia, do lagru i harówy. I dobrze, że się tak stało - skupienie się od świtu do zmroku na robocie pomagało mi przetrwać ten, jakże trudny dla mnie, okres.
Ukrywający się wtedy w okolicach Zatora i działający w AK wujciu Józek zarabiał tam szyjąc u ludzi i wspomagał nas pieniędzmi oraz przywożonymi w pociągu ziemniakami, które w worku wyrzucał w biegu pociągu naprzeciw Dąbrowskiego, a potem przynosił do domu. Dostawał też paczki z Lubelskiego; wewnątrz, w wydrążonym bochenku chleba znajdował się tytoń - był sprzedawany oczywiście po kryjomu, a uzyskane z tego pieniądze przekazywał Mamie na nasze utrzymanie. Ponadto przeszywał nam ze starych rzeczy płaszcze i inne ubrania, dzięki czemu mieliśmy czym chodzić. Dobry, kochany wujciu - poświęcał się dla nas, jak mógł to nam pomagał i naprawdę my wszyscy mamy mu wiele do zawdzięczenia.
Tymczasem na świecie zaczęły się dziać rzeczy, które przechodziły najśmielsze oczekiwania. Ludzie, co prawda po kryjomu, ale coraz powszechniej szeptali o klęskach Niemców na wschodnim froncie i o ruskiej ofensywie. W serca zaczęła wstępować nadzieja. I kiedy Szwaby stawały się niespokojne i rozdrażnione, nas ogarniała radość i poczucie satysfakcji.
Lecz terror i represje okupanta wzmogły się jeszcze. Przed świętami wielkanocnymi u nas w robocie ogłoszono, że aby pojechać do domu trzeba mieć specjalną przepustkę. Oczywiście, przepustki takiej, mimo naszych natarczywych próśb, nam nie wydano. Nie pozostawało nam tedy nic innego, jak pozostać w lagrze na święta. Ale my - ja z grupą kolegów - wykoncypowaliśmy sobie, że pójdziemy piechotą do Brzeszcz i tam wsiądziemy do pociągu. Liczyliśmy na to, że jest to mała stacyjka, przez nikogo niepilnowana - wskoczymy niepostrzeżenie do wagonu i wykiwamy Niemców.
Jak postanowiliśmy, tak też zrobiliśmy. 8 kwietnia, w Wielką Sobotę, zadowoleni z siebie właśnie czekaliśmy na przyjście pociągu, gdy nagle ni stąd, ni zowąd zjawili się policjanci (stacja jednak była obstawiona) i zażądali oprócz Ausweisów także przepustek, których, rzecz jasna, nie mieliśmy. Zgarnęli nas wobec tego i poprowadzili na posterunek policji. Podczas naszego przemarszu, jakby na ukoronowanie wszelkich nieszczęść, zaczęło lać jak z cebra.
Przemokniętych do suchej nitki, wpakowali nas do ciemnego jak noc mamra, gdzie aż roiło się od szczurów. Nazajutrz rano, głodnych, mokrych i zziębniętych przyprowadzono nas przed oblicze komendanta. Ten, będąc chyba zagorzałym fanatykiem hitleryzmu, po wstępnych przesłuchaniach zaproponował nam, abyśmy podpisali Volksliste. Kiedy wszyscy zdecydowanie odmówiliśmy, zadzwonił do obozowego gestapo i przyjechali po nas. W budynku gestapo odpowiednio nas „przesłuchano”, w wyniku czego oberwaliśmy potężne baty, po czym zostaliśmy zapędzeni (w naszych mokrych, świątecznych ubraniach) do kopania fundamentów. Głodnych, zmordowanych i pobitych wypuścili nas do „normalnej roboty” dopiero we wtorek. W firmie także dostaliśmy tęgi paternoster od Obermeistra, a majstrowie swoją drogą dołożyli nam dodatkowy wycisk w pracy. Tak się skończyła nasza feralna, świąteczna wyprawa do domu.
A oto inna historia, która przyjemnie, co prawda, się zaczęła, lecz mogła mieć zgoła tragiczny epilog. Pewnego dnia umówiliśmy się z dwoma kolegami z Choczni: Karolem Janoszkiem i, będącym od niedawna w Oświęcimiu, Klimkiem Skowronem, że pójdziemy zobaczyć Wisłę, wezbraną po niedawnej powodzi. Rzeczywiście - dotarłszy na miejsce ujrzeliśmy szeroko rozlaną rzekę, wartko toczącą mętne jeszcze fale. Ktoś rzucił hasło:
- A może się wykąpiemy? - na co wszyscy trzej rozbieramy się i wchodzimy do wody. Chłopaki mówią:
- Ale się będzie dobrze pływało! - co biorę poważnie i śmiało wypuszczam się na środek. Bystry nurt porwał mnie jak piórko i poniósł na fali; ani się obejrzałem jak byłem daleko - moich kolegów nawet nie widać. Ogarnął mnie niepokój, potem strach - prąd jest coraz szybszy, a ja nie potrafię zbliżyć się do brzegu. Czując, że siły zaczynają mnie opuszczać, podejmuję jeszcze jeden rozpaczliwy wysiłek wydostania się z żywiołu. Bezskutecznie - woda spycha mnie znów na środek. Sytuacja staje się poważna, zaczynam bowiem drętwieć z zimna. Wreszcie, zauważywszy na zakręcie wystającą z brzegu wiklinę, staram się za wszelką cenę uchwycić krzaków. Udało się! - nurt mną szarpie, ale trzymam się mocno i z całej siły wciskam w zarośla. Zziębnięty, podrapany i mocno zmęczony wyłażę w końcu na brzeg. Nogi uginają się pode mną, ale powoli przychodzę do siebie. Stopniowo się rozgrzewam i po dłuższym marszu (tak daleko poniosła mnie woda) docieram do miejsca, gdzie stały małe kopki siana - tu rozbieraliśmy się przed wejściem do wody. Kumpli nie ma, po ciuchach ani śladu - nic tylko siąść i płakać. Szczękam zębami z zimna, a przecież nie mogę wracać do lagru goły jak święty turecki. Naraz zza kopek wybucha gromki śmiech - koledzy wychodzą z ukrycia i niosą moje ubranie. Początkowo chciałem się gniewać za ten kiepski żart, lecz po chwili śmieję się razem z nimi, zapominając o tym, że przed chwilą walczyłem o życie. Jednym słowem - wszystko dobre, co się dobrze kończy.
Latem (było to z początkiem sierpnia) obłożnie zachorowałem. Byłem bardzo słaby, miałem silne bóle głowy i wysoką gorączkę. Ponieważ stan mego zdrowia wciąż się pogarszał, odwieziono mnie do szpitala. Tam kazano mi się wykąpać w wannie - na moje nieszczęście woda była bardzo zimna, w rezultacie czego dostałem zapalenia płuc i leżałem zupełnie bez życia.
W niedzielę, 20 sierpnia, nastąpił pierwszy nalot na Oświęcim [2]. Syreny zaczęły wyć, a wszystkich chorych przetransportowano do LSR [3]. O mnie chyba zapomniano - leżę więc sam, słyszę ryk przelatujących samolotów i coraz bliższe detonacje. Za każdym razem, gdy w pobliżu spada bomba siła eksplozji podrzuca mnie wysoko na pryczy. Zaczynam mieć niezłego pietra, kiedy nagle, niczym deus ex machina [4], zjawia się Karol i znosi mnie na własnych plecach do schronu. Doprawdy, takiego rozwiązania sytuacji nigdy bym się nie spodziewał. Okazało się, że i on w tym czasie przebywał w szpitalu - trapiły go poważne dolegliwości pęcherza. Zauważył, że nie ma mnie w schronie i ruszył na poszukiwania.
Siedząc w bezpiecznym miejscu i czekając, aż się to wszystko skończy, nie przypuszczaliśmy nawet, że wtedy właśnie nasze mamy wybrały się do szpitala na odwiedziny. Nalot i bombardowanie zastały je w mieście, lecz kiedy Fliegeralarm został odwołany, niestety, nie wpuszczono ich do środka.
Nie miała także szczęścia siostra Basia, która chcąc się ze mną zobaczyć odważnie wypuściła się samopas do Oświęcimia. Miała jednak pecha, bo tym razem także trafiła na alarm lotniczy, a nad całe miasto wypuszczono zasłonę dymną. Aż do odwołania alarmu musiała siedzieć w schronie, a potem było już za późno na odwiedziny. Na szczęście cała i zdrowa wróciła do domu.
Akurat w tym czasie przeżywałem ostry kryzys choroby. Kiedy po kilku dniach Karol przyszedł mnie odwiedzić, prawie mnie nie poznał - tak byłem zmieniony i wynędzniały. Tylko odporności własnego organizmu i opiece sióstr zakonnych zawdzięczam, że się jakoś z tego wykaraskałem.
Wydawało się, że się ma ku lepszemu, aż tu przychodzą wyniki badań krwi, z których wynika, że oprócz zapalenia płuc jestem jeszcze chory na tyfus. Natychmiast wydezynfekowano moje łóżko i przeniesiono mnie na oddział zakaźny. Oddział ten znajdował się w kilku barakach przylegających do szpitala i był ogrodzony kolczastym drutem - nie wolno tam było wchodzić nikomu.
Bardzo ciężko przeżywałem tę nową chorobę - wysoka gorączka i silne pragnienie trawiły mnie nieustannie - nie mogłem nic jeść i wyglądałem jak własny cień. Na domiar złego widziałem, jak wynoszono zwłoki tych, którzy leżeli obok mnie, co pogarszało jeszcze moje, i tak już marne, samopoczucie. Stan taki trwał kilkanaście dni, aż wreszcie bezpośrednie zagrożenie minęło i poczułem się nieco lepiej.
Tymczasem Barbara nie dawała za wygraną i znów przyjechała do Oświęcimia. Tym razem miała więcej szczęścia i dotarła bez przeszkód do szpitala. Koniecznie chciała się ze mną zobaczyć, ale na przeszkodzie stanęły jej wspomniane zasieki z drutu kolczastego. Wydawało się, że i tym razem odjedzie z niczym, ale na szczęście przemyślni chorzy sami wykoncypowali, jak sobie z problemem poradzić. Otóż na placu szpitala był ustęp - trzeba tam było wejść, zamknąć się i wtedy można było porozmawiać. W taki właśnie konspiracyjny sposób przekazałem siostrze, że żyję i pomału wracam do zdrowia. W rewanżu dowiedziałem się, że w domu wszyscy zdrowi i choć im jest ciężko, jakoś dają sobie radę. W międzyczasie przesiedlono ich po raz czwarty – tym razem do starego domu koło Dąbrowskich, gdzie kiedyś mieszkał wujciu Maksek. Barbara nie wróciła już do Niemiec; pracowała trochę u tego samego bauera co Mama, a trochę u naszego, czyli Hasenkopfa, którego notabene wcielono do Wehrmachtu, a „jego” gospodarstwem w zastępstwie rządził Franek Dąbrowski. Od razu poczuł się panem pełną gębą i pozabierał z domu co było wartościowszego. W dowód specjalnej łaski Basi i siostrze Józka Wróbla, Elzie, raczył jedynie dać po małej pierzynce i poduszce. Ponieważ Mama z Basią pracowały u bauerów, miały łaskawe zezwolenie na zbieranie kłósek pozostających na polu po żniwach. Basia wraz z Tadkiem chodzili zatem i zbierali je skwapliwie, a brat przy okazji nie omieszkali uszczknąć tu i ówdzie ze snopów trochę „dodatkowych” kłosów. Ziarna z tej zdobyczy wyłuskiwali nocą i nieśli do Wróblów, gdzie w pełnej konspiracji mełli na żarnach; z uzyskanej śruty piekli chlebki na brytfance w brandrurze.


[1] Los, los, polnische Schweine! (niem.) - jazda, jazda, polskie świnie!
[2] 20 sierpnia 1944 r. 140 bombowców Boeing B-17 Flying Fortress w eskorcie 50 myśliwców P-51 Mustang dokonało pierwszego nalotu na Oświęcim (tereny IG Farbenindustrie). Bombardowanie rozpoczęło się o godz. 22.32 i trwało 28 minut.
[3] LSR (niem. Luftschutzraum) - schron przeciwlotniczy.
[4] deus ex machina (łac.) - dosł. bóstwo z (teatralnej) maszyny; pojęcie wprowadzone do dramatu antycznego przez Eurypidesa. Zsyłał on w swoich przedstawieniach boga z maszyny, który gwałtownie rozwiązywał akcję, aby sztuka nie trwała zbyt długo. Maszyną nazywano specjalne urządzenia mechaniczne, dzięki którym bóg mógł pojawić się na scenie w boskich okolicznościach (był spuszczany z góry na linach). Potocznie stwierdzenie to oznacza wszystkie nagłe zmiany sytuacji, nie dające się logicznie wyjaśnić w kategoriach rozwoju wydarzeń; tu: nieoczekiwany wybawiciel.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz