piątek, 4 sierpnia 2017

Zakonspirowane spotkania w starej chacie- część II

Kontynuacja wspomnień Ryszarda Woźniaka z okresu II wojny światowej.

Zakonspirowane spotkania w starej chacie

Zadania najbardziej newralgiczne przypadały Karolowi i mnie, z racji naszej pracy w Oświęcimiu; Klimek Skowron, jako nowicjusz, nie był brany pod uwagę. Obóz stanowił również teren penetrowany przez organizacje podziemne. Rzecz polegała na tym, by zaufanym, sprawdzonym i inteligentnym więźniom, czyli po prostu członkom ruchu oporu, przekazywać krótkie grypsy [1]. Były to zaszyfrowane wytyczne dla zakonspirowanych komórek wywiadu obozowego.
Józek tłumaczył nam, że ryzyko jest tu minimalne, gdyż więźniowie ci sami się zgłoszą we właściwie wybranym miejscu, podczas pracy przy konstrukcjach bądź przy przenoszeniu rur, kątowników czy innych elementów. Wystarczyło mieć przy sobie znak rozpoznawczy, jakiś istotny, lecz nie rzucający podejrzeń umówiony szczegół. Wtajemniczony więzień zbliżał się i podawał krótkie, umówione hasło, które ginęło w hałasie wykonywanej pracy. Wówczas padała krótka, lakoniczna odpowiedź: podanie skrytki, gdzie znajduje się gryps - na tym kończył się kontakt. Nie wolno było bezpośrednio wręczać karteczek zainteresowanym, by nikt tego nie mógł podpatrzyć.
Niestety, innego sposobu na przekazywanie informacji do komórek obozowego wywiadu nie było. Zainstalowanie tajnej radiostacji i jej funkcjonowanie na terenie obozu w ogóle nie wchodziło w rachubę, a przesyłanie tych informacji na teren lagru drogą korespondencyjną również było niemożliwe. Józek uważał, że nasz sposób daje niemal stuprocentowe bezpieczeństwo. Ja miałem w tej kwestii nieco odmienne zdanie, tym bardziej, że „poczta” działała w dwie strony i musieliśmy te grypsy także odbierać, co było dla nas jeszcze bardziej niebezpieczne.
Jedynym argumentem przemawiającym za włączeniem się w tę bardzo ryzykowną grę było to, że ktoś po tamtej stronie bardzo czekał na owe cenne informacje czy wskazówki; być może życie ludzi tkwiących w tym piekle zależało od tego, czy zostaną one przekazane i odebrane. Poza tym w naszej świadomości bezustannie tkwiła obawa, iż ktoś z nas, będących na krawędzi otchłani, może w każdej chwili znaleźć się po tamtej stronie drutów i wtedy też będzie oczekiwał pomocy od swych towarzyszy niedoli.
I – rzecz niewiarygodna, lecz prawdziwa – to, czego baliśmy się najbardziej, pociągało nas najwięcej. Przekazanie świstka bibuły w sposób niezauważalny było dla nas wielkim sukcesem. Wbrew temu, co mówił Józek, najmniejsza nieuwaga groziła poważnymi konsekwencjami. Wzięty na muszkę więzień musiał natychmiast przy najmniejszym prawdopodobieństwie rewizji połknąć tę karteczkę.
Mnie przypadło w udziale współpracować z więźniem, który miał na imię Janek i był to kapo (tak, tak, to prawda). Poznałem go w czasie pracy na budowie znacznie wcześniej. Zauważyłem, że był to ludzki człowiek - nie znęcał się i nie gnębił swych towarzyszy. Zawsze zamieniłem z nim parę słów, lecz związanych wyłącznie z wykonywaną pracą, podczas, gdy jego podkomendni donosili lub dowozili materiały do budowy. Byłem więc niesamowicie zaskoczony, że w „tej robocie” natknąłem się właśnie na niego i początkowo mu nie dowierzałem. Ponadto drażniło mnie to, że był on pełnym nonszalancji ryzykantem. Co prawda w tajemnicy, ale powiedział mi, że ów gryps schował za przegródkę w papierośnicy. Uważał, że nikomu by do głowy nie przyszło, aby tam mógł być ukryty taki ważny świstek. Poza tym czuł się bezpieczny z racji samej swej funkcji – kapowie raczej nie budzili podejrzeń. Ja truchlałem z trwogi – on czuł się pewniakiem. No cóż, są różne charaktery ludzkie. Nie można mu było odmówić pomysłowości – faktycznie rzecz cała polegała na tym, by gryps umieścić w takim miejscu, by nikomu nawet do głowy nie przyszło tam go szukać. Wszelkie znane z dzisiejszych filmów sztuczki nie mogły tu być i nie były praktykowane.
Dodać tu trzeba, że jak po obozie, o czym wspominałem, tak i na budowie szwendali się różni podejrzani robotnicy w nowych kombinezonach z colsztokiem [2] wystającym z kieszeni spodni. Na szczęście wprawne oko bez trudu dostrzegało ich od pierwszego spojrzenia, zachowywali się bowiem nienaturalnie i z daleka zalatywali szpiclem.
Przyznać muszę, że Karol był także takim ryzykantem, który uważał naszą konspirację za przygodę i niezłą zabawę. W przeciwieństwie do niego, ja nie mogłem spać i żałowałem bardzo, że dałem się w to wszystko wciągnąć. Ryzyko z tym związane było w mej ocenie duże, a w razie dekonspiracji groziło nieobliczalnymi konsekwencjami. Jedynie myśl o tym, że być może ratuję jakiemuś nieszczęśnikowi życie podtrzymywała mnie na duchu. Dlatego modliłem się nocą gorąco za tych, co umierali w cierpieniach i za tych, przed którymi świtała nadzieja wolności. O wszystkich tych sprawach bałem się nawet myśleć i nie zdradzałem się przed nikim w rodzinie. Zresztą były one uzgadniane przez Józka wyłącznie ze mną i z Karolem - pozostało to naszą ścisłą tajemnicą.
Problem dotarcia z bibułą konspiracyjną do jeńców angielskich był uważany przez naszego instruktora jako niewinna fraszka. Być może z tego powodu, że z Anglikami pracowaliśmy razem i dyskutowaliśmy przy tym łamaną niemczyzną. Oni opowiadali nam o bitwach staczanych z Niemcami i o wydarzeniach ze swego obozu, a my przekazywaliśmy im autentyczne i świeże wiadomości z frontu. To ich bardzo cieszyło i w nagrodę częstowali nas camelami, co było dla nas nie lada gratką.
Dostęp do obozu rosyjskiego był o wiele trudniejszy, gdyż tych jeńców pilnowali SS-mani. Mnie udało się to przez czysty przypadek. Jeden ze strażników, rosły drab z dywizji SS-Galizien [3], który mi groził karabinem, okazał się bratem Ukraińca, Piotra Korniejczuka, z którym zaprzyjaźniłem się podczas pracy u bauera. SS-man był uderzająco podobny do swego brata, pochodził jak i on z Tarnopola, umiał dobrze po polsku i okazał się dla mnie łaskawy. Pozwolił mi także pogadać z rosyjskimi żołnierzami.
Nastroje u nich były fatalne, gdyż ZSRR nie podpisał konwencji genewskiej, stąd Rosjanie nie mieli żadnych praw przysługujących jeńcom wojennym. Cierpieli głód i zimno, o czym wiedziałem i dlatego spytałem „mego” SS-mana, czy mogę im dać kawałek chleba. Na jego przyzwalające skinienie głową dałem im cały bochenek, który przywiozłem dla swego majstra, Niemca. Ów chleb był dla nich na wagę złota – został solidarnie podzielony tak, że na każdego wypadło po małym kawałeczku. Aż serce bolało patrzeć na tych ludzi, którzy byli żywymi trupami. Wszyscy zgodnie stwierdzili, że czeka ich śmierć głodowa, ale gdyby przypadkiem wrócili do ojczyzny, mogli się spodziewać równie ciężkiego losu. Nie wolno im bowiem było iść do niemieckiej niewoli, tylko bić się do końca.
Znajomy SS-man (o dziwo!) oznajmił mi, że w tym czasie, gdy on będzie pełnił służbę, mogę jeszcze raz odwiedzić Rosjan. Początkowo myślałem, że jest to pułapka, ale przekonałem się, że „poczciwy” Ukrainiec dotrzymał słowa. Tym razem żołnierze powitali mnie jak dobrego znajomego. Znów im podarowałem zdobyty z wielkim trudem bochenek chleba. Ich radość i gorące podziękowania były dla mnie źródłem wielkiej satysfakcji, choć z drugiej strony owe odwiedziny wpędziły mnie w jeszcze większą psychozę. Była ona zresztą nieodłączną towarzyszką życia tu, w obozie.
Kiedy przyjechałem do domu i złożyłem szczegółowe sprawozdanie ze swych dokonań Józkowi, był wielce ze mnie zadowolony i wraz z relacją Karola przekazał stosowny meldunek swym przełożonym.
Niestety, z przykrością muszę stwierdzić, że służba łącznikowa, do której i my z Karolem po trochu należeliśmy, nie wywiązała się ze swego zadania. Otóż na terenie lagru niemieckiego działo się coś dziwnego, lecz nikt nie mógł się połapać, o co chodzi. Okazało się, że w wielkiej tajemnicy władze niemieckie przeniosły obóz angielski do niemieckiego i odwrotnie. Zorganizowano to bardzo sprawnie: na odcinku tym bez przerwy jeździły ciężarówki (o czym dowiedzieliśmy się później) i owa ogromna praca została wykonana w bardzo krótkim czasie.
Cel tego manewru wyjaśnił się niebawem. Po trzech dniach nastąpił niespodziewany nocny nalot samolotów alianckich. Ich zadaniem było zbombardowanie obozu niemieckiego, lecz w tym stanie rzeczy zniszczeniu uległ obóz angielski. Wywiad niemiecki w porę rozszyfrował zamiary aliantów – niestety, informacyjna służba polska nie stanęła na wysokości zadania. W wyniku nalotu ok. 300 żołnierzy angielskich zginęło na miejscu, a wielu innych zostało rannych. Jak już wspominałem na kartach poprzedniego rozdziału była to wielka tragedia, którą opłakiwaliśmy z pozostałymi przy życiu Anglikami. Niemcom rzecz jasna nic się nie stało, czego nikt nie mógł przewidzieć. Był to zarazem ewidentny dowód na to, jak wielkie znaczenie na tym terenie mają nawet cząstkowe informacje, które pieczołowicie zbierano i wysyłano do odpowiednich komórek wywiadowczych.
Wielką wagę przywiązywano także do znajomości rozmieszczenia poszczególnych posterunków SS na terenie obozu. Staraliśmy się skrupulatnie zbierać te dane, wykorzystując swoje możliwości przemieszczania się przy wykonywaniu prac bądź przy przewożeniu materiału z rozmaitych miejsc. Informacje te były zapewne potrzebne przy organizowaniu ewentualnych ucieczek – wszak więźniowie nie mieli takiej swobody poruszania się po terenie całego obozu. Największe pole do popisu miał tutaj Karol: zakładając urządzenia elektryczne mógł dotrzeć do każdej części rozległego lagru, a nawet poza jego granice. Jeśli chociaż cząstka zebranych przez nas informacji została wykorzystana we wspomnianym celu – podjęty trud nie poszedł na marne.
Trzeba tu podkreślić, że nasze zebrania stwarzały pewne zagrożenie ze strony tych, którzy się wysługiwali Niemcom. W swej młodzieńczej zapalczywości i niefrasobliwości często zapominaliśmy o nader ważnej kwestii własnego bezpieczeństwa. W owym czasie każda grupa młodych ludzi zbierająca się i opuszczająca jakieś lokum budziła pewne podejrzenia. Niby chata była niepozorna i w ustronnym miejscu, lecz przecież mieliśmy pod nosem volksdeutscha Bryndzę oraz Franka Dąbrowskiego, że nie wspomnę o mniej znanych donosicielach.
Staraliśmy się tedy owym spotkaniom nadać pozór zebrań towarzyskich. Znalazły się więc karty, a nawet butelka księżycówki. Jednakże pewnej niedzieli, wypiwszy po kielichu, byliśmy pod wrażeniem szczególnie pomyślnych wieści z frontu. Duch nadzwyczajnego entuzjazmu zapanował nad rozsądkiem i nie bacząc na nic, zaczęliśmy śpiewać polskie pieśni patriotyczne. Na domiar złego okno było otwarte, więc chór młodych głosów niósł się daleko.
Zaalarmowało to Franciszka Dąbrowskiego, naszego sąsiada, który jako prawa ręka (oko i ucho) bauera Hasenkopfa nie mógł znieść takiej nielojalności wobec władzy niemieckiej. Za parę chwil wpadł do nas wraz ze swym nieodłącznym przybocznym, Szczepanem Balonem, i głośnym wrzaskiem, używając wulgarnych przezwisk i klątw, uciszył rozśpiewane towarzystwo. Co bardziej rozemocjonowanym zagroził, że użyje siły i przyznać trzeba, że miał ku temu wyraźną ochotę.
Interwencja wywołała oburzenie u zebranych, zwłaszcza, że Franek, jako zausznik wspomnianego bauera i późniejszy sukcesor jego dóbr, nie był lubianym sąsiadem. Nie myśląc wiele każdy z nas ujął za krzesło i gotów był do ewentualnego starcia z przeciwnikiem. Emocje wzięły górę nad rozwagą i nie wiadomo, do czego by doszło, gdyby nie wujciu Józek. On jeden zachował zimną krew i zorientowawszy się, iż jest uważany za głównego prowodyra, szybko się ulotnił; rzeczywiście potem wszystko się powoli uspokoiło. Konflikt ten, poza opisaną awanturą, nie przyniósł poważniejszych następstw. Rozpajeżony Franek poprzestał na groźbie, iż w razie powtórzenia się podobnych incydentów w przyszłości zgłosi sprawę na policji, po czym z napuszoną miną wyniósł się nareszcie, zabierając swego adiutanta.
Mama, choć nie wtajemniczona w nasze sekrety, wiedziona chyba przeczuciem, poważnie obawiała się o mnie, jak również o Józka – wiedziała w jakiej sytuacji on się znajduje. Kochana Mama, gdyby naprawdę była świadoma, w co się pakujemy, pewnie nie mogłaby nocami spać.
Józkowi zresztą dekonspiracja zagrażała permanentnie – policja niemiecka była na jego tropie. Miał co prawda dobre, lewe papiery i w tym okresie nosił wąsy, ale było to zabezpieczenie iluzoryczne. Już we Frydrychowicach miał styczność z policją, co mu na szczęście uszło na sucho, lecz kontrola policyjna w Wadowicach była dlań poważnym ostrzeżeniem. Charakterystyczną bowiem rzeczą było to, że gdy dłużej przebywał w jakimś miejscu, szyjąc ubrania jako krawiec, wkrótce w pobliżu następowała udana akcja partyzancka.
W sierpniu 1944 roku (…) obłożnie zachorowałem na zapalenie płuc i na tyfus. Najgorszym dla mnie momentem było zbombardowanie oświęcimskiego szpitala i późniejsze wywiezienie do szpitala w Chrzanowie. To spowodowało, że rozstałem się z rodziną i wujciem Józkiem aż do 15 listopada.
Kiedy powróciłem do Oświęcimia, zaczęły się jego ciągłe bombardowania. Nie było mowy o żadnej działalności konspiracyjnej w tym czasie. Sam Józek także musiał szczególnie uważać, bo policja wprost mu deptała po piętach. Często więc zmieniał swe miejsce pobytu – przebywał w tym czasie w Ponikwi, Kaczynie i innych okolicznych wioskach. Na całe szczęście udało mu się uniknąć wpadki.
Wielkimi krokami zbliżało się wyzwolenie. Na ten temat krążyły już różne legendy, szczególnie dotyczące naszych sojuszników. Tymczasem Niemcy powoli przygotowywali się do ewakuacji. Jak wspominałem, mnie wraz z Karolem udało się szczęśliwie wymknąć z matni zastawionej przez SS-manów wokół Oświęcimia.
Tak zakończyła się moja nieznana nikomu przygoda z konspirą, w której z własnej woli, choć za namową wujcia Józka, uczestniczyłem. W odróżnieniu od niego, nie miałem specjalnych predyspozycji na konspiratora; ile przeżyłem obaw i stresów – wiem tylko ja. Lecz jeśli przyczyniłem się dzięki temu do uratowania choć jednego ludzkiego życia – nie żałuję niczego.



[1] grypsy – nielegalnie przemycane listy, wiadomości, instrukcje dla więźniów (obozu koncentracyjnego).
[2] colsztok (z niem. Zollstock) – składana linijka z podziałką, calówka.
[3] 14 Dywizja Grenadierów SS, pot. SS-Galizien, SS-Hałyczyna – jednostka SS utworzona 28.04.1943 z kolaborantów ukraińskich; wsławiła się licznymi zbrodniami na ludności polskiej na Podolu w 1944 r.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz