czwartek, 23 czerwca 2022

Wspomnienia Jana Latochy z początku II wojny światowej

 Autor prezentowanych poniżej wspomnień- Jan Adam Latocha - urodził się 14 listopada 1929 roku na Komanim Pagórku, w chwili wybuchu II wojny światowej miał więc niespełna 10 lat. Mimo tego przeżycia tułaczki we wrześniu 1939 roku i późniejszego wysiedlenia na zawsze utkwiły w jego pamięci, a w wieku dojrzałym spisał je na użytek najbliższej rodziny. Te reminiscencje są jednak na tyle ciekawe, że warto by z ich fragmentami zapoznało się szersze grono osób zainteresowanych historią Choczni i chocznian.

Pod koniec sierpnia 39r. tata powołany został do wojska – do łączności. Pożegnaliśmy go z żalem i pozostali sami z mamą. Na trzeci dzień po wybuchu wojny władze pocztowe zarządziły ewakuację rodzin pocztowców. Była to tak zwana ucieczka.  Później okazało się, że była to bezcelowa akcja, ale większość rodzin podporządkowała się, tym bardziej, że tym co uciekali wypłacano wynagrodzenie trzymiesięczne. Wyruszyliśmy tzw. podwodami – czyli zaprzęgami konnymi, kierując się przez Izdebnik do Myślenic. Już w Izdebniku samoloty niemieckie ostrzelały z broni pokładowej nasz konwój, raniąc kilka osób i zabijając konia. Wybuchła niesamowita panika, bowiem wszyscy byli przekonani, że to nasze samoloty. W Myślenicach zaskoczyło nas bombardowanie miasta. Zgodnie z pouczeniem szkolnym staliśmy pod murem, gdzie miało być bezpieczniej. Sytuacje takie powtarzały się na całej trasie naszej tygodniowej wędrówki. 

W odległości kilkunastu km od Zamościa mama zrezygnowała z dalszej jazdy w takich warunkach. Wówczas to uciekinierzy mieszali się z naszym wojskiem przyfrontowym i sytuacja stawała się coraz bardziej niebezpieczna. Wojsko zwracało uwagę, że cywile z dziećmi nie mają tu nic do szukania. Najbardziej z tej wędrówki utkwiły mi w pamięci spalone lasy, zniszczone miasta takie jak: Frampol, Janów, Biłgoraj. W miastach tych sterczały kikuty kominów, obok drogi zwoje drutów telef. i wiele zabitych koni oraz gdzieniegdzie leżący żołnierz, którego nie miał kto pochować. Było to coś strasznego nie do opisania. Pogoda była wyjątkowo słoneczna – taka polska złota jesień. Zatrzymywaliśmy się przeważnie w szczerych polach, pod jakimś drzewem, przygotowywali prowizoryczny posiłek i jechali dalej. Konie popasaliśmy snopkami owsa lub tatarki, którą w tych stronach uprawiano. Roślina ta w naszych stronach nie była znana.

Jak już wspomniałem, mama zadecydowała o rezygnacji z dalszej ucieczki i postanowiła, że trzeba oddalić się od głównej szosy ustawicznie bombardowanej. Były to tereny piaszczyste i znacznie zalesione. Na jej prośbę jeden z gospodarzy zaprzągł konia do sani i przewiózł nas oraz nasz skromny dobytek do wioski za lasem, oddalonej od szosy jakieś 10 km. Była to Kajtanówka /prawidłowo Kajetanówka/. Tam przewegetowaliśmy  przez okres jednego tygodnia. Z relacji pojedynczych żołnierzy idących lasami wiadomo było, że front przesuwa się na wschód. Świadczyły o tym odgłosy wybuchów pocisków i bomb. Sytuacja nasza i w ogóle Polski była beznadziejna. Mówiono wprawdzie o ewentualnej pomocy Francji, ale rzeczywistość utrącała wszelką nadzieję. Baliśmy się panicznie Niemców, ale na razie nie było ich w tej okolicy. Stawialiśmy sobie pytanie, co się dzieje z tatą, z naszym domem, czy nie jest zbombardowany ?

Postawa mamy w tej sytuacji była godna podziwu. Nie traciła nadziei. Poszła na wieś szukać jakiegoś roweru, by na nim zawiesić bagaże i wyruszyć w kierunku domu, nie było innego wyjścia. Przecież tam nie moglibyśmy dłużej przebywać. Tym ludziom też nie przelewało się, ale trzeba przyznać, że przyjęli nas chętnie. Opatrzność, w którą nigdy nie wątpiła, zetknęła ją z rodziną pocztowca – Mydlarzami i właścicielem furmanki parokonnej – był to Szczur z Radoczy. Jak się okazało, szukał właśnie jakiejś rodziny z dziećmi, będąc przekonany, że jeżeli powiezie dzieci, to Niemcy nie zabiorą mu koni. Tak więc ucieszeni tą niespodziewaną okazją – wyruszyliśmy tą furmanką w drogę powrotną. Podróż do domu trwała tydzień. Tak więc cała ta impreza ucieczkowa trwała 3 tygodnie. Nocowaliśmy po stodołach, czasem pod stertą słomy lub kopą siana. Żywiliśmy się jak Cyganie, gotowaliśmy zupę z ziemniaków w jedynym rondelku, który mama zabrała z domu. W drodze powrotnej znów widzieliśmy skutki wojny, choć trupów już nie było w rowach ani padłych koni. Natomiast miasteczka i wsie w ruinie, a spalone lasy ciągnęły się kilometrami. Obecnie gdy oglądam skutki wojny w Bośni lub Czeczeni to przypominają mi się sceny z tamtych bolesnych dni. Na Sanie z uwagi na to, że most był zburzony – przeprawialiśmy się tratwą. Coraz częściej spotykaliśmy Niemców przejeżdżających motocyklami lub samochodami, a nawet chodzących ulicami, ale nie mieliśmy z nimi żadnego kontaktu. 

Dotarliśmy do domu i choć był on ograbiony ze sprzętów i ubrań, to jednak radość była niesamowita, bo jednak nie był zbombardowany. Gdyby tak jeszcze wiadomo było co z tatą. Ktoś ze znajomych mówił, że widział go we Lwowie wraz z kolegami, ale co dalej ? Tamte tereny, jak wiadomo, zajęli Rosjanie na mocy porozumienia  z Niemcami. Jak się później okazało, była to prawda. Rosjanie zabrali ich do niewoli, a ponieważ byli w mundurach pocztowych, bez broni, którą, jak mówił, porzucili do jakiejś studni – przekazali ich Niemcom. Ci potraktowali ich jak jeńców wojennych i przewieźli do obozu w Lamsdorfie – dzisiejsze Łambinowice.  Nie dawał jednak żadnej wiadomości o sobie, choć jak mówił później, wysyłali kartki z tego obozu. Po trzech miesiącach czyli na początku grudnia zostali wypuszczeni i przyjechali do Wadowic. Taki był zarośnięty i wychudzony, że nie mogliśmy go poznać. Radość była jednak niesamowita, znów byliśmy razem, opowiadaniom nie było końca. Choć niektórzy jego koledzy podjęli prace na poczcie – on jednak stanowczo powiedział, że nie będzie pracował dla Niemców. (…)

            Rozpoczęło się życie okupacyjne. Ja przestałem uczęszczać do szkoły w Wadowicach a po kilku miesiącach zapisano mnie do szkoły w Choczni, gdzie uczęszczałem do wakacji. W Wadowicach jednak przystąpiłem do I Komunii św. Uroczystość ta była bardzo skromna, odbiegała od obecnie obserwowanej formy. Mam na myśli stroje, przyjęcia, prezenty.

            Sytuacja materialna naszej rodziny znacznie pogorszyła się, nie mówiąc o przygnębieniu, jakie było wywołane faktem utraty niepodległości. Nawet potencjalni optymiści przestali liczyć na pomoc zachodu. Niemcy zaprowadzali swoje porządki i atakowali coraz śmielej kraje zachodnie. Tereny na zachód od rzeki Skawy włączyli do Rzeszy, a na wschód do utworzonej tzw. Generalnej Guberni, ze stolicą  w Krakowie (…)

            Uprawialiśmy to 2,5 hektarowe gospodarstwo, hodując 2 krowy i kilka kur. Nie było głodu, ale żyło się skromnie, najtrudniej było z odzieżą i obuwiem dla dzieci, wyrastaliśmy a na zakup nowych rzeczy nie było pieniędzy. Mama mając maszynę do szycia przerabiała ze swoich i taty ubrań na nasze potrzeby. 

                                                                                              Ciąg dalszy nastąpi.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz