czwartek, 2 czerwca 2022

Wspomnienia Kazimierza Ścigalskiego - część III

Trzecia część wspomnień chocznianina Kazimierza Ścigalskiego (1925-2019) spisanych przez Annę Wolanin. Cytowany poniżej fragment dotyczy zakończenia wojny w 1945 roku, powrotu autora wspomnień z przymusowych robót i początków powojennej normalizacji w Choczni.

 1945

Na przyszły rok, kiedy ruska armia zbliżała się już do Odry, to wtedy ci Niemcy, z dolnego Śląska (tam koło Legnicy, dawniej się to nazywało Lignitz, Breslau) uciekali przed Ruskimi. Tak jak Polacy uciekali przed Niemcami, tak Niemcy uciekali przed Ruskimi. Ja wtedy nie chciałem ale musiałem (byłem przy koniach i miałem do czynienia z nimi) zrobić zaprzęg konny i wielki wóz taki, z namiotem, przeciwdeszczowy, przeciwśniegowy. Ujechałem z tymi gospodarzami na Zachód uciekaliśmy przed tym frontem.(...) Dość daleko, nie tyle na sam Zachód bośmy uciekali w stronę granicy czeskiej. Więcej na południowy Zachód. Nie wiem jak nazywa się na miejscowość teraz, nazywała się Citau dawniej, po niemiecku (Żytawa/Zittau- obecnie w Niemczech przy granicy z Polską i Czechami- uwaga moja). To jest chyba teraz po stronie czeskiej bo to Czesi zabrali z o powrotem. Tam rozlokowani zostaliśmy u gospodarzy niemieckich ale to były już dawniejsze tereny Czech. Tam do końca wojny przebywaliśmy na tych terenach. To było niedługo, bo my uciekaliśmy jakoś w lutym (już ci nie powiem dokładnie), a w maju wojna się już skończyła. Wtedy, jeszcze będąc tam z nimi na tej ucieczce, przeżywaliśmy nalot ale znów amerykańskich samolotów na niemieckie miasto które się nazywało Kommotau (Chomutov, obecnie w Czechach- uwaga moja). Pamiętam to dobrze bo to było niedaleko naszego miejsca zamieszkania. Jakieś. trzy kilometry nas to dzieliło. Wtedy spokojnie obserwowaliśmy ten nalot, bez takiej paniki bojaźni bo to było w pewnym już oddaleniu. Ale widzieliśmy całą tą grozę Niemiec i tej walki, tej nawałnicy wojny całej. Widzieliśmy te ognie jak zawisły, po prostu rozświetliły całą tą miejscowość. Taka łuna bo to jakoś na spadochronach czy na czymś te ognie światła wisiały. Tak żeby te samoloty miały wgląd na co bombardują. Wtedy zbombardowali to miasto. Strasznie było to wyraźnie słych'ać. Nawet drgania na ziemi były odczuwalne. Ale to były takie odległości że myśmy się tego nie bali, tylko obserwowaliśmy całe zjawisko. To były dwa momenty w moim życiu (w okresie wojennym) kiedy przeżywałem bezpośrednio walkę, jak gdyby front. Pierwszy to był w Choczni, kiedy był nalot bezpośrednio na wioskę i człowiek właściwie leżał i słyszał nad sobą te świsty kuli. Wtedy drżał ze strachu i jak mówiłem się modlił. Drugi raz - kiedy oglądaliśmy nalot tego Kommotau. Wtedy człowiek uzmysławiał sobie tą grozę wojny i te wszystkie skutki jakie ta wojna niesie za sobą. Po zakończeniu wojny w maju, kiedy już ucichły wszystkie walki, postanowiliśmy wracać do domu a było nas tam i Polaków kilku i Ukraińców. Jedni pracowali u bałorów, inny byli uciekinierami. Zebraliśmy się w taką grupkę osób, żeby wrócić wspólnie do domu. Trasę wybraliśmy niby tą krótszą, to znaczy jechać do Drezna a z Drezna do Wrocławia. A trzeba było wybrać trasę do Pragi czeskiej. Było troszkę dalej. Potem przez Pragę do Polski, bo tam kursowały pociągi a myśmy nie wiedzieli o tym że nie kursują pociągi (rozumisz?) z Drezna do Wrocławia. Tam mosty kolejowe były zburzone, zbombardowane. Do Drezna żeśmy dojechali... mieliśmy rowery też, bo człowiek mógł zabrać ze sobą takie jakieś ubrania, rowery, zegarek. Z Drezna na piechotę szliśmy do Wrocławia. To był kawał drogi, prawie jak stąd do Warszawy. Po drodze z początku było łatwo, jeszcze mieliśmy marki niemieckie to mogliśmy u tych ludzi kupić coś za te marki. To był taki obszar gdzie nie było jeszcze wojsk żadnych, ani alianckich -amerykańskich, ani radzieckich. Dopiero bliżej Wrocławia (były pustki bo Niemcy uciekali przed Rosjanami) zaczęliśmy spotykać żołnierzy rosyjskich. Żołnierze rosyjscy nas ze wszystkiego opędzlowali. Zabrali nam rowery, zegarki. Szliśmy już dalej zupełnie pozbawieni wszystkiego, na piechotę. Brakowało nam żywności, brakowało nam pieniędzy bo nam resztki tych marek pozabierali. Żywiliśmy się tym co człowiek spotkał po drodze, a więc w kopcach wybieraliśmy ziemniaki, bo były zakopcowane ziemniaki, te ziemniaki żeśmy piekli nad ogniskiem i jedli. Mi to się udało że w pewnej stodole - młockarni znalazłem kawałek nogi świńskiej szynki. Tam była schowana pewnie przed kimś. Trochę nas to podratowało i ucieszyło. Tak żeśmy dobrnęli do Wrocławia, a z Wrocławia już pociągi szły do Katowic. Ale szły towarowe, nie osobowe bo tam bardzo dużo Rosjanie wywozili do siebie: różne rzeczy i krowy, i maszyny, i urządzenia fabryk. Po drodze jak szliśmy na tą stację we Wrocławiu to Wrocław był całkiem zburzony, bo tam najpóźniej w zasadzie skończyła się wojna i walki. Także tam jeszcze dymiły zgliszcza, było bardzo dużo ruin. Tam też widzieliśmy naocznie zniszczenia wojenne, takie duże. Po przybyciu na stację udało nam się dostać na pociąg który odjeżdżał w stronę Katowic. Tam żeśmy się już częściowo podzielili. Nie wszyscy jechali w stronę Katowic, niektórzy jechali w stronę Warszawy. Niektórzy jechali nawet w kierunku Pomorza bo byli z różnych stron. Także ja chyba z dwoma osobami... już nie pamiętam dokładnie (rozumisz?) w którą stronę jechali ale jechali też do Katowic. W Katowicach przesiadłem się na pociąg osobowy do Bielska. Z Bielska przyjechałem do Choczni. To była cała moja tułaczka wojenna. 

(...) Tych ludzi których ja wywiozłem na te Czechy, to była taka gospodyni stara i synowa jej, żona tego bauera. On był jeszcze wcielony w armii, nie wiadomo co z nim było. Ale jak dowiedziałem się ci ludzie wrócili do tej miejscowości w której pracowałem, gdzie mieli swój dom i dobytek. Wrócili, ale ja na przykład byłem tam z kolegą z mojej miejscowości którego też wywieźli do Niemiec. Ale nie pracowałem z nim przez cały czas dlatego że on zachorował na gruźlicę. Razem żeśmy mieszkali w tej sztubie. On zaczął się tam leczyć. Leczyli go dzięki temu że on się podawał że jest Oberschlezer czyli Górnoślązak. Nie jest Polak tylko Ślązak. Inaczej Niemcy by go dali do obozu po prostu, bo oni się nie cackali z chorymi ludźmi, zwłaszcza chorymi na gruźlicę i z chorymi psychicznie. Takich ludzi od razu likwidowali, ale jego podjęli leczenia bo podawał się za Ślązaka i umiał po niemiecku. Bardzo dobrze umiał bo był straszy ode mnie trochę. Ja się z nim spotkałem dopiero po przyjeździe do Choczni. On mnie namówił żebyśmy pojechali tam na Zachód bo to już wtedy te tereny należały do Polski. Zostały przydzielone do Polski aż po Nysę i Odrę, a to było przecież tutaj gdzie jest Legnica, Wrocław. Pojechaliśmy zobaczyć co tam jest i wybraliśmy się w drogę. Po przyjechaniu na miejsce tośmy nie zastali tam gospodarzy. Oni zostali wysiedleni czy wypędzeni, nie wiem dokładnie. Dziś się mówi że zostali wypędzeni, jak mówi ta niemiecka polityk. Ona tak trochę bruździ te stosunki między Niemcami i Polakami. Oni zostali wywiezieni dalej, na Zachód a te tereny zostały obsadzone znów Polakami ze Wschodu, z Kresów, wysiedlonych zza Buga. Ale zauważyliśmy, że stajnia cała była zniszczona. Dach był spalony całkowicie, nie było tam żadnych krów, nic tam nie było. Dopiero ten gospodarz mówi (tak trochę zaciągał po wschodniemu), że myśli coś zacząć bo „widzicie sami jak to wygląda, nas tu sprowadzili a tylko dom był dobry". Te nasze miejsca gdzie myśmy mieszkali i te sztuby, stajnia końska była w całości spalona. Maszyny, młockarnia była spalona. Część szopy pod nami, pod tymi naszymi mieszkaniami była nie tyle spalona co jakaś taka zrujnowana. Pojechaliśmy też z tego względu może...bo ja mówiłem Edkowi że przed wyjazdem synowa z tą gospodynią zakopały w szopie pod nami coś w dużym kufrze. Człowiek myślał że Bóg wie co to jest, że to wykopie, ale mniejsza z tym. Poszliśmy w to miejsce, bo byłem zawsze ciekawy i podglądnąłem w którym miejscu kopią i ten kufer widziałem przed wyjazdem na stronę czeską. Mówię Edkowi że to tu był zakopany. Poszliśmy tam ale była tylko dziura wszystko to było wykopane. Ale jak to wykopali? Kto to znalazł? Tego nie wiem. Chyba ten gospodarz, co tam mieszkał, szukał czegoś, może jakiś ślad znalazł i to go naprowadziło na to. Znalazł i wykopał ale nie pytaliśmy się go nawet, bo co nas to obchodzi, to jego sprawa. Na tym ta część wojenna się kończy. 

Ponownie w Choczni

Po powrocie do domu... matka z siostrą mieszkały w tym samym domu w którym mieszkaliśmy przedtem, ale w zasadzie były tam tylko gołe mury, bo wszystko było wywiezione czy zrabowane, nie wiadomo. Były tylko stare meble, stare garki a wszystko co lepsze tego nie było. Trzeba się było pomału dorabiać i brać się za robotę. Ale jak tu się brać jak nie ma po prostu czym robić? Pomagał nam w tym Staszek Barcik, bo on pracował u tego baora jako wyrobnik. Mniej więcej wiedział co gdzie jest z naszych rzeczy tam gdzieś (rozumisz?), bo były porozdzielane, poroznoszone w inne miejsca. Bo nie tylko miał baor nasz dom w którym mieszkał ale miał sąsiedni jeden i drugi (rozumisz?), które służyły mu za tak zwane gospodarskie pomieszczenia. Tam niektóre rzeczy znajdowaliśmy ale wiele rzeczy dobrych przepadło. Wtedy po wojnie nastąpiła pomoc dla tych ludzi którzy wracali z ucieczki, z wysiedleń. Tak jak ci wszyscy którzy byli wysiedleni do lubuskiego, świętokrzyskiego też nie mieli do czego wracać, ale jakoś wrócili, próbowali żyć. Wtedy mieliśmy taką pomoc z Ameryki, UNRA się to nazywało. Dostawaliśmy od nich koni. Między innymi przywieźli nam konia. Ja po tego konia poszedłem do Wieprza. Kawałek drogi ale przedtem człowiek nie jeździł. Raz że nie było komunikacji, do szkoły, do gimnazjum do Wadowic chodziło się na piechotę. To do Andrychowa też się szło na piechotę. A z Andrychowa do Wieprza też jest kawałeczek drogi. Ale poszedłem i przyprowadziłem tego konia do domu. Ten koń początkowo dużo pomagał, bo czy do orki czy do prac polowych był potrzebny. Ja już miałem pewną praktykę w tych rzeczach. Zacząłem pracę (jeśli chodzi o gospodarstwo) ze swoim kuzynem - Woźniakiem Antkiem (żył w latach 1910-1973- uwaga moja). On miał konia już też i tak zwane sprzęganie się. Dwa konie trzeba było do ciężkiej pracy. Jeden koń to w ogóle nie uciągnie. Trzeba było dwa jak się orało, a to była ciężka praca, bo odłogiem leżało dużo pola, zarośnięte było. Mordowaliśmy się bardzo. On mi tak wtedy mówił: „widzę Kazek że ciebie też czeka tu robota ciężka". Ja sobie nad tym pomyślałem dość solidnie. Myślę sobie: „tak to ja nie będę robił". Zacząłem szkołę (rozumisz?) Zacząłem się uczyć żeby coś zrobić, żeby zarobić łatwiejszy kawałek chleba. 


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz