piątek, 3 lutego 2017

Wspomnienia ze stycznia 1945 roku - część II

Część druga wspomnień Ryszarda Woźniaka, udostępniona dzięki uprzejmości Krzysztofa Woźniaka:


Pierwsze dni wolności cz. II

Drogą prowadzącą na zachód szły oddziały radzieckie. Koła pojazdów pancernych i samochodów chrzęściły i skrzypiały głośną nutą, tocząc się raźno po twardej powłoce zamarzniętego śniegu.
Przy stacji kolejowej jakaś dziwna, nieruchoma postać o szklistym wyrazie twarzy przywiązana była do słupa, na którym widniał napis: Bierlinskoje naprawlenije[1]
Był to trup niemieckiego oficera, zesztywniałą ręką pokazujący drogę do swej stolicy żołnierzom Armii Czerwonej. Brzmi to trochę niesamowicie, ale stanowi symbol o głębokiej wymowie. Oto pyszni niemieccy zwycięzcy nie weszli trzy i pół roku temu do Moskwy – teraz radzieccy żołnierze kierują się na zachód, aby wkrótce zdobyć i zniszczyć to zbójeckie gniazdo, ostatni i główny bastion hitlerowskiej obrony.
Niestety, wkrótce okazało się, że przywieziona nam na radzieckich czołgach wolność miała gorzki posmak. Niemal natychmiast pojawiła się chmara groźnie wyglądających, ubranych w watówki, walonki[2] i papachy[3] „dzielnych mołojców”[4] którzy uzbrojeni w gotowe do strzału pepesze zaczęli rozłazić się po domach. Od razu przeprowadzali rewizję w walizkach czy tłumoczkach i, szukając rzekomych Germańców[5],bez gadania zabierali wszystkie wartościowsze rzeczy. Na ten temat krążyły później najrozmaitsze wice i kawały jak to Krasnaja Armia[6] dzielnie z „Germańcami” wojowała.
Mieli też nasi sojusznicy szczególne inklinacje do przeprowadzania najróżniejszych operacji handlowych. Zdarzały się przy tym przedziwne transakcje - jeden sprzedał jakąś rzecz za wódkę, a drugi przyszedł za chwilę ją odebrać. Przyznać trzeba, iż w tej dziedzinie byli niedoścignionymi mistrzami. Zdarzyło się na przykład, iż jakiś kombinator przyniósł niby to worek słoniny do gospodarza, który chciał sprzedać za stosunkowo niską cenę - 2 litry wódki i pół kilo tytoniu. Ponieważ transakcja wydawała się bardzo opłacalna, obie strony szybko doszły do porozumienia. 
Jakież było zdziwienie „szczęśliwego” nabywcy, kiedy okazało się, że w worku był... zabity Niemiec.
Po przejściu frontu wreszcie wróciliśmy do własnego, ale obrabowanego ze szczętem już domu. Została tylko mała kupka drobnych ziemniaczków - nawet meble zostały wykradzione. Jak już wspominałem, podczas gdy my siedzieliśmy u Wróbla i modliliśmy się o szczęśliwe przeżycie wojny, obrotni sąsiedzi, nie zważając na niebezpieczeństwo, ogołocili ze wszystkiego naszą chudobę.
Pamiętam, że niemal zaraz po naszym powrocie w drzwiach stanął jakiś rosyjski lejtnant[7] i zagaił:
- Zdrastwujtie! Kak dalieko atsiuda do Bierlina?
Tego nikt z nas dokładnie nie wiedział, więc po chwili ja łamaną ruszczyzną odpowiedziałem:
- Odin tysiacz kilomietrow[8] 
- co usłyszawszy oficer skrzywił się trochę i rzekł:
- Jeszczio daloko[9]... 
- po czym z wolna powiódł wzrokiem po ścianach domu. Po chwili jego wzrok zatrzymał się na obrazie Pana Jezusa. 
- A eto - kto?[10]
- Pan Jezus! - odpowiedzieliśmy chórem, dziwiąc się, że pyta o rzecz tak oczywistą. On jednak popatrzył z uznaniem, pokiwał głową i wreszcie stwierdził z przekonaniem:
- Eto nawierno balszoj naczialnik! A żywiot on jeszczio?[11]
W pierwszych dniach po rozlokowaniu się na swoich śmieciach mieliśmy pełny dom wojska. Żołnierze spali pokotem na podłodze, mama z małymi dziećmi na łóżku, a Basia z Tadkiem pod stołem. Ja ulokowałem się w wolnym kątku obok nich. W środku nocy obudził mnie jakiś szmer. Zauważyłem, że pewien młody żołnierz podejrzanie zaczął interesować się Barbarą: zaglądał pod stół i gładził ją po głowie. Sytuacja stawała się niebezpieczna. Podczas pełnienia przez niego warty Mama, widząc co się święci, kazała córce natychmiast przyjść na łóżko i schować się pod pierzynę. Kiedy tamten wrócił i zorientował się, że został wyprowadzony w pole, zaczął się awanturować, strzelać i grozić. Nastała naprawdę groźna dla nas wszystkich chwila. Na całe szczęście rozległ się głos trąbki, wzywający utrapionych sołdatów[12] do dalszego wymarszu, co przywitaliśmy z niewymowną ulgą – wszak w okolicy liczne przypadki rozpasania ruskiego żołdactwa były po prostu na porządku dziennym.
Bo też do płci nadobnej mieli oni niezwykły pociąg, któremu folgowali, nie licząc się z niczym i z nikim. Słyszało się więc o fali brutalnych gwałtów, które dokonywane były przy użyciu siły lub nawet broni. Poszkodowane były kobiety i dziewczyny bez względu na wiek - i te najstarsze, i te najmłodsze. Choć niejeden z tych „bohaterów” przypłacił swą jurność życiem, gdyż NKWD miała w takich sprawach specjalne uprawnienia i była bezwzględna w swym działaniu, to skala tego zjawiska była i tak bardzo duża.
Pamiętam, było to na początku lutego. Zima nadal zaciskała swe kleszcze – mróz trzymał tęgi, spadły duże śniegi. Zaszła konieczność odśnieżania dróg, gdyż przejeżdżające pojazdy wojskowe tonęły w zaspach. Wśród wyznaczonych do tego ludzi znalazłem się i ja. Do odśnieżenia wydzielono nam odcinek szosy na tzw. „Dziole” (koło Płonki za stacją), tam bowiem najwięcej nawiało śniegu. Uzbrojeni w łopaty ostro zabraliśmy się do roboty. Przez szosę przejeżdżały raz po raz samochody, taczanki, maszerowały grupy krasnoarmiejców[13]. Pracą naszą kierował pewien starszyna[14], człowiek w sile wieku, okazałej postawy, a przy tym żartowniś nie lada: przy każdym dowcipie podkręcał sumiastego wąsa i uśmiechał się szeroko. Od czasu do czasu przystawał, częstował kazbekami[15] i powtarzał:
- Bystro, rebiata, bystro![16]
Gdzieś wysoko nad nami od wschodu przeleciał klucz samolotów. Sierżant spojrzał w górę, uśmiechnął się i rzekł do nas:
- Naszy lietiat – bambiożka budiet![17]
Jednakże maszyny niespodzianie zatoczyły szeroki półkrąg i nurkując zaczęły prażyć z karabinów maszynowych. Na skrzydłach i ogonach miały krzyże - nie były to bowiem bombowce radzieckie, jak naiwnie mniemał nasz starszyna, lecz niemieckie messerschmitty. Na szosie powstał popłoch; jako, że do lasu było dosyć daleko stanęliśmy pod drzewami, lecz nie dawało to żadnej ochrony. Samoloty raz po raz nawracają i plują ogniem broni pokładowej. Konie jak oszalałe galopują w kierunku lasu, przedtem jednak dosięgają ich kule. Kwik i przenikliwy okrzyk bólu - potem cisza - ludzie i konie leżą przestębnowani[18] serią pocisków. W samochodzie jadącym pod górę wybucha amunicja, a nam, stojącym pod drzewami serce podchodzi do gardła. Wreszcie się uspokoiło - warkot silników cichnie. Obaj z Bolkiem Fajfrem biegniemy co sił w nogach do zbawczego lasu. Nagle samoloty wracają - jeden z nich pikuje prosto na nas. Padamy na ziemię i w mgnieniu oka zakopujemy się w zaspach. Nad głowami słyszymy ryk silników i serie pocisków ze złowrogim wizgiem przecinające śnieg. Myśliwce po raz kolejny odlatują (tym razem na dobre), a my niczym szczute jelenie pędem dopadamy pierwszych drzew. Jesteśmy uratowani.
Kiedy ochłonąłem z wrażenia, to pierwszą myślą, (prócz wielce nieparlamentarnych słów pod adresem sukinsyństwa lotników) jaka mi przyszła do głowy było, że los bywa jednak przekorny. Przeżyłem długotrwałe piekło ciągłych nalotów bombowych, ze zburzonego szpitala wyszedłem bez szwanku, by - o mało co - nie paść od kuli zbzikowanego pilota. Nieodparcie nasuwa się starorzymska maksyma: homo proponit, Deus disponit[19].




[1]Bierlinskoje naprawlenije (ros.) - kierunek Berlin.
[2] walonki (ros.) - ciepłe obuwie do połowy łydki (czasem do kolan), nieprzepuszczające wody. Tworzone są z grubego filcu, tzw. wojłoku formowanego z wielu warstw przy użyciu pary i specjalnego klocka służącego do nadawania kształtu. Spód jest powlekany gumą.
[3] papacha (z tur.) – męskie nakrycie głowy, popularne wśród Kozaków i narodów średniej Azji. W armii carskiej Rosji i Związku Radzieckiego, aż do czasów teraźniejszych, stanowi element umundurowania oddziałów kozackich.
[4] mołojec (z ukr.) - zuch, chwat, junak; także żołnierz kozacki.
[5]Germańcy (ros.) – Niemcy.
[6]Krasnaja Armia (ros.) - Armia Czerwona; zob. przyp. 12na stronie 210.
[7] lejtnant, lejtenant - oficerski stopień wojskowy w armii rosyjskiej i radzieckiej (także białoruskiej i ukraińskiej), w przybliżeniu odpowiednik porucznika. Nazwa zapożyczona z języka francuskiego (lieutenant - „odpowiedzialny za utrzymanie pozycji”) i niemieckiego, gdzie Leutnant również oznacza porucznika.
[8]Zdrastwujtie! Kak dalieko atsiuda... (ros.) - Witajcie! Jak daleko stąd do Berlina? - Tysiąc kilometrów. Rzeczywista odległość z Choczni do Berlina jest znacznie mniejsza i wynosi ok. 585 km (przyp. red.).
[9]Jeszczio daloko (ros.) - jeszcze daleko.
[10] A eto - kto? (ros.) - A to kto?
[11] Eto nawierno balszoj naczialnik! (ros) - To pewnie wielki naczelnik! A żyje jeszcze?
[12] sołdat (ros.) - pogardliwie o żołnierzu, zwłaszcza rosyjskim.
[13] krasnoarmiejcy (ros.) – czerwonoarmiści, żołnierze Armii Czerwonej.
[14] starszyna (ros.) - stopień podoficerski w armii radz., odpowiednik starszego sierżanta.
[15]„Kazbek” (Kazbek – wulkaniczny szczyt w masywie Wielkiego Kaukazu, wys. 5047 m; wg mitologii gr. do tej właśnie góry bogowie przykuli Prometeusza) – marka mocnych radzieckich papierosów, z charakterystycznym długim ustnikiem.
[16] Bystro, rebiata, bystro! (ros.) - Szybko, chłopcy, szybko!
[17]Naszy lietiat – bambiożka budiet! (ros.) - Nasi lecą- będzie bombardowanie!
[18] stębnowanie, stebnowanie - rodzaj ściegu o stałej odległości, tworzący pojedynczą linię.
[19] homo proponit, Deus disponit (łac.) - człowiek zamierza, Bóg decyduje; człowiek strzela, Pan Bóg kule nosi.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz