Pierwsze dni wolności
cz. II
Drogą
prowadzącą na zachód szły oddziały radzieckie. Koła pojazdów pancernych i
samochodów chrzęściły i skrzypiały głośną nutą, tocząc się raźno po twardej
powłoce zamarzniętego śniegu.
Przy
stacji kolejowej jakaś dziwna, nieruchoma postać o szklistym wyrazie twarzy
przywiązana była do słupa, na którym widniał napis: Bierlinskoje naprawlenije[1].
Był to trup niemieckiego oficera, zesztywniałą ręką pokazujący drogę do swej
stolicy żołnierzom Armii Czerwonej. Brzmi to trochę niesamowicie, ale stanowi
symbol o głębokiej wymowie. Oto pyszni niemieccy zwycięzcy nie weszli trzy i
pół roku temu do Moskwy – teraz radzieccy żołnierze kierują się na zachód, aby
wkrótce zdobyć i zniszczyć to zbójeckie gniazdo, ostatni i główny bastion
hitlerowskiej obrony.
Niestety,
wkrótce okazało się, że przywieziona nam na radzieckich czołgach wolność miała
gorzki posmak. Niemal natychmiast pojawiła się chmara groźnie wyglądających,
ubranych w watówki, walonki[2]
i papachy[3]
„dzielnych mołojców”[4]
którzy uzbrojeni w gotowe do strzału pepesze zaczęli rozłazić się po domach. Od
razu przeprowadzali rewizję w walizkach czy tłumoczkach i, szukając rzekomych Germańców[5],bez gadania zabierali wszystkie
wartościowsze rzeczy. Na ten temat krążyły później najrozmaitsze wice i kawały
jak to Krasnaja Armia[6]
dzielnie z „Germańcami” wojowała.
Mieli
też nasi sojusznicy szczególne inklinacje do przeprowadzania najróżniejszych operacji
handlowych. Zdarzały się przy tym przedziwne transakcje - jeden sprzedał jakąś
rzecz za wódkę, a drugi przyszedł za chwilę ją odebrać. Przyznać trzeba, iż w
tej dziedzinie byli niedoścignionymi mistrzami. Zdarzyło się na przykład, iż
jakiś kombinator przyniósł niby to worek słoniny do gospodarza, który chciał sprzedać
za stosunkowo niską cenę - 2 litry wódki i pół kilo tytoniu. Ponieważ
transakcja wydawała się bardzo opłacalna, obie strony szybko doszły do porozumienia.
Jakież było zdziwienie „szczęśliwego” nabywcy, kiedy okazało się, że w worku
był... zabity Niemiec.
Po
przejściu frontu wreszcie wróciliśmy do własnego, ale obrabowanego ze szczętem
już domu. Została tylko mała kupka drobnych ziemniaczków - nawet meble zostały
wykradzione. Jak już wspominałem, podczas gdy my siedzieliśmy u Wróbla i
modliliśmy się o szczęśliwe przeżycie wojny, obrotni sąsiedzi, nie zważając na
niebezpieczeństwo, ogołocili ze wszystkiego naszą chudobę.
Pamiętam,
że niemal zaraz po naszym powrocie w drzwiach stanął jakiś rosyjski lejtnant[7]
i zagaił:
-
Zdrastwujtie! Kak dalieko atsiuda do Bierlina?
Tego
nikt z nas dokładnie nie wiedział, więc po chwili ja łamaną ruszczyzną
odpowiedziałem:
- co usłyszawszy oficer skrzywił się trochę i rzekł:
- po czym z wolna
powiódł wzrokiem po ścianach domu. Po chwili jego wzrok zatrzymał się na
obrazie Pana Jezusa.
- A eto - kto?[10]
-
Pan Jezus! - odpowiedzieliśmy chórem, dziwiąc się, że pyta o rzecz tak
oczywistą. On jednak popatrzył z uznaniem, pokiwał głową i wreszcie stwierdził
z przekonaniem:
W
pierwszych dniach po rozlokowaniu się na swoich śmieciach mieliśmy pełny dom
wojska. Żołnierze spali pokotem na podłodze, mama z małymi dziećmi na łóżku, a Basia
z Tadkiem pod stołem. Ja ulokowałem się w wolnym kątku obok nich. W środku nocy
obudził mnie jakiś szmer. Zauważyłem, że pewien młody żołnierz podejrzanie
zaczął interesować się Barbarą: zaglądał pod stół i gładził ją po głowie. Sytuacja
stawała się niebezpieczna. Podczas pełnienia przez niego warty Mama, widząc co
się święci, kazała córce natychmiast przyjść na łóżko i schować się pod pierzynę.
Kiedy tamten wrócił i zorientował się, że został wyprowadzony w pole, zaczął
się awanturować, strzelać i grozić. Nastała naprawdę groźna dla nas wszystkich chwila.
Na całe szczęście rozległ się głos trąbki, wzywający utrapionych sołdatów[12]
do dalszego wymarszu, co przywitaliśmy z niewymowną ulgą – wszak w okolicy
liczne przypadki rozpasania ruskiego żołdactwa były po prostu na porządku
dziennym.
Bo
też do płci nadobnej mieli oni niezwykły pociąg, któremu folgowali, nie licząc
się z niczym i z nikim. Słyszało się więc o fali brutalnych gwałtów, które
dokonywane były przy użyciu siły lub nawet broni. Poszkodowane były kobiety i
dziewczyny bez względu na wiek - i te najstarsze, i te najmłodsze. Choć
niejeden z tych „bohaterów” przypłacił swą jurność życiem, gdyż NKWD miała w
takich sprawach specjalne uprawnienia i była bezwzględna w swym działaniu, to
skala tego zjawiska była i tak bardzo duża.
Pamiętam,
było to na początku lutego. Zima nadal zaciskała swe kleszcze – mróz trzymał
tęgi, spadły duże śniegi. Zaszła konieczność odśnieżania dróg, gdyż
przejeżdżające pojazdy wojskowe tonęły w zaspach. Wśród wyznaczonych do tego
ludzi znalazłem się i ja. Do odśnieżenia wydzielono nam odcinek szosy na tzw.
„Dziole” (koło Płonki za stacją), tam bowiem najwięcej nawiało śniegu.
Uzbrojeni w łopaty ostro zabraliśmy się do roboty. Przez szosę przejeżdżały raz
po raz samochody, taczanki, maszerowały grupy krasnoarmiejców[13].
Pracą naszą kierował pewien starszyna[14],
człowiek w sile wieku, okazałej postawy, a przy tym żartowniś nie lada: przy
każdym dowcipie podkręcał sumiastego wąsa i uśmiechał się szeroko. Od czasu do
czasu przystawał, częstował kazbekami[15]
i powtarzał:
Gdzieś
wysoko nad nami od wschodu przeleciał klucz samolotów. Sierżant spojrzał w
górę, uśmiechnął się i rzekł do nas:
Jednakże
maszyny niespodzianie zatoczyły szeroki półkrąg i nurkując zaczęły prażyć z karabinów
maszynowych. Na skrzydłach i ogonach miały krzyże - nie były to bowiem bombowce
radzieckie, jak naiwnie mniemał nasz starszyna, lecz niemieckie messerschmitty.
Na szosie powstał popłoch; jako, że do lasu było dosyć daleko stanęliśmy pod
drzewami, lecz nie dawało to żadnej ochrony. Samoloty raz po raz nawracają i
plują ogniem broni pokładowej. Konie jak oszalałe galopują w kierunku lasu,
przedtem jednak dosięgają ich kule. Kwik i przenikliwy okrzyk bólu - potem
cisza - ludzie i konie leżą przestębnowani[18]
serią pocisków. W samochodzie jadącym pod górę wybucha amunicja, a nam,
stojącym pod drzewami serce podchodzi do gardła. Wreszcie się uspokoiło -
warkot silników cichnie. Obaj z Bolkiem Fajfrem biegniemy co sił w nogach do
zbawczego lasu. Nagle samoloty wracają - jeden z nich pikuje prosto na nas.
Padamy na ziemię i w mgnieniu oka zakopujemy się w zaspach. Nad głowami
słyszymy ryk silników i serie pocisków ze złowrogim wizgiem przecinające śnieg.
Myśliwce po raz kolejny odlatują (tym razem na dobre), a my niczym szczute
jelenie pędem dopadamy pierwszych drzew. Jesteśmy uratowani.
Kiedy
ochłonąłem z wrażenia, to pierwszą myślą, (prócz wielce nieparlamentarnych słów
pod adresem sukinsyństwa lotników) jaka mi przyszła do głowy było, że los bywa
jednak przekorny. Przeżyłem długotrwałe piekło ciągłych nalotów bombowych, ze
zburzonego szpitala wyszedłem bez szwanku, by - o mało co - nie paść od kuli
zbzikowanego pilota. Nieodparcie nasuwa się starorzymska maksyma: homo proponit, Deus disponit[19].
[1]Bierlinskoje
naprawlenije (ros.) - kierunek Berlin.
[2]
walonki (ros.) - ciepłe obuwie do połowy łydki (czasem do kolan),
nieprzepuszczające wody. Tworzone są z grubego filcu, tzw. wojłoku formowanego
z wielu warstw przy użyciu pary i specjalnego klocka służącego do nadawania
kształtu. Spód jest powlekany gumą.
[3]
papacha (z tur.) – męskie nakrycie głowy, popularne wśród Kozaków i narodów
średniej Azji. W armii carskiej Rosji i Związku Radzieckiego, aż do czasów teraźniejszych,
stanowi element umundurowania oddziałów kozackich.
[4]
mołojec (z ukr.) - zuch, chwat, junak; także żołnierz kozacki.
[5]Germańcy
(ros.) – Niemcy.
[6]Krasnaja
Armia (ros.) - Armia Czerwona; zob. przyp. 12na stronie 210.
[7] lejtnant,
lejtenant - oficerski stopień wojskowy w armii rosyjskiej i radzieckiej (także
białoruskiej i ukraińskiej), w przybliżeniu odpowiednik porucznika. Nazwa
zapożyczona z języka francuskiego (lieutenant - „odpowiedzialny za utrzymanie
pozycji”) i niemieckiego, gdzie Leutnant również oznacza porucznika.
[8]Zdrastwujtie!
Kak dalieko atsiuda... (ros.) - Witajcie! Jak daleko stąd do Berlina? - Tysiąc
kilometrów. Rzeczywista odległość z Choczni do Berlina jest znacznie mniejsza i
wynosi ok. 585 km (przyp. red.).
[9]Jeszczio
daloko (ros.) - jeszcze daleko.
[10]
A eto - kto? (ros.) - A to kto?
[11]
Eto nawierno balszoj naczialnik! (ros) - To pewnie wielki naczelnik! A żyje
jeszcze?
[12]
sołdat (ros.) - pogardliwie o żołnierzu, zwłaszcza rosyjskim.
[13]
krasnoarmiejcy (ros.) – czerwonoarmiści, żołnierze Armii Czerwonej.
[14]
starszyna (ros.) - stopień podoficerski w armii radz., odpowiednik starszego
sierżanta.
[15]„Kazbek”
(Kazbek – wulkaniczny szczyt w masywie Wielkiego Kaukazu, wys. 5047 m; wg
mitologii gr. do tej właśnie góry bogowie przykuli Prometeusza) – marka mocnych
radzieckich papierosów, z charakterystycznym długim ustnikiem.
[16]
Bystro, rebiata, bystro! (ros.) - Szybko, chłopcy, szybko!
[17]Naszy
lietiat – bambiożka budiet! (ros.) - Nasi lecą- będzie bombardowanie!
[18]
stębnowanie, stebnowanie - rodzaj ściegu o stałej odległości, tworzący
pojedynczą linię.
[19]
homo proponit, Deus disponit (łac.) - człowiek zamierza, Bóg decyduje; człowiek
strzela, Pan Bóg kule nosi.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz