Część pierwsza wspomnień chocznianina Ryszarda Woźniaka z końca stycznia 1945 roku, gdy do Choczni wkroczyli żołnierze Armii Czerwonej, w ślad za uciekającymi oddziałami okupacyjnych wojsk niemieckich.
Tekst wspomnień został udostępniony dzięki uprzejmości Krzysztofa Woźniaka, syna Ryszarda.
Pierwsze dni wolności cz. I
Pewnego
dnia, a było to chyba w południe, bo na stole był przygotowany obiad (o ile
dobrze pamiętam rosół z ziemniakami), nastąpił potężny wybuch. Ściany starego
domku zadrżały i wapno posypało się do talerzy. Tadzio, oczywiście, pierwszy
poleciał zobaczyć, co się stało. Obok masarni Kusia, gdzie dawniej mieściła się
Łapkowa karczma, niemiecki czołg właśnie zawracał i pełnym gazem odjechał w
kierunku Bielska. Jak się później okazało, załoga tego czołgu wysadziła most
na Choczence obok Stypuły.
Sytuacja
stawała się coraz bardziej niebezpieczna. Wzmagał się ostrzał artyleryjski na
szosie, po której przesuwały się ostatnie oddziały niemieckie. Co chwilę
przelatywały radzieckie samoloty zrzucając bomby i dokonując lotów nurkowych,
ostrzeliwały nieprzyjaciela z broni pokładowej. Przy naszym domu rodzinnym
stały niemieckie działa przeciwlotnicze i prażyły do nich zajadle.
Zdając
sobie sprawę z coraz większego zagrożenia, zabrawszy ze sobą niezbędne
przedmioty, przenieśliśmy się chyłkiem do Wróbla, którego dom znajdował się na dalekim
uboczu - wydawało się nam, iż tam będzie bezpieczniej. Z tychże samych względów
ściągnęło na Wróblowe ustronie wielu okolicznych sąsiadów; przyprowadzono
również krowy, które, w obawie by ich nie zabrali Niemcy, umieszczone zostały w
piwnicy.
Chociaż
front przechodził szybko,wszyscy odczuwaliśmy grozę wojny. Huk dział, spadające
bomby, świst przelatujących pocisków, widok rannych i zabitych, był to obraz doprawdy
przerażający. Ponieważ Niemcy mieli swoje stanowiska przeciwlotnicze także koło
cmentarza, więc i w tym rejonie latały często pociski. Każdy wybuch sprawiał,
że ściany piwnicy trzęsły się w posadach, a ludzie dygotali z trwogi. Nawet
głucha jak pień Wróblina mówiła, że to pewno jakieś „maniebry”, bo i ona
słyszała eksplozje.
Wszyscy
modlili się z płaczem przed obrazem Matki Boskiej Częstochowskiej, a ojciec
Józka, Szymon Wróbel (znany wioskowy ateista i wolnomyśliciel, który przedtem kościół
omijał szerokim łukiem), z wielką skwapliwością usuwał nawet słomki z obrazu -
taki się stał wówczas pobożny.
Przejęci
grozą sytuacji, nie mieliśmy pojęcia, że w tym czasie brat Tadek wraz ze swym
kolegą, Staszkiem Porębskim, synem słynnego Ksandka, lekkomyślnie biegali po polu
i przyglądali się jak lecą pociski. Pobiegli też nad Choczenkę, która tej zimy
była mocno zamarznięta. Było to bardzo niebezpieczne, bo prócz gwiżdżących
wokół pocisków artyleryjskich, na lód spadały gorące ich łuski. Szczytem
wszystkiego jednak było, kiedy obydwa urwipołcie siedli okrakiem na bombie,
która spadła opodal domu Woźniaka-kołodzieja (notabene naszego stryka) i nie
wybuchła. Wpadli też, oczywiście, do naszego domu, który stał prawie pusty, bo
to, czego nie zabrał ze sobą bauer, przywłaszczyli sobie, jako „poniemieckie”,
sąsiedzi. Widząc to, chłopcy swą zemstę wywarli jedynie na wiszących na ścianie
portretach Führera, które potrzaskali
w drobny mak.
Siostra
Basia także parę razy tamtędy przechodziła, ale tylko po
to, aby przynieść potrzebne z domu rzeczy. Pamiętam, że opowiadała, jak jedna z
kul świsnęła tuż obok niej; pewnie nawet nie zdawała sobie sprawy z tego, iż
jej życie wisiało na włosku.
Nagle
do wszędobylskich Tadka i Staszka w pewnej chwili podjechali na motocyklu z
koszem zwiadowcy z czerwonymi gwiazdami na czapkach i pytają:
-
Kuda Germańcy?[1]
– na co Staszek przytomnie odparł, że pokaże, gdzie są. Zabrali go więc ze sobą
i pojechali w stronę stacji. Jak się okazało, zostało jeszcze kilku Niemców w
domu u Pędziwiatra, gdzie znajdował się Gasthaus[2].
Rosjanie podeszli tam cichaczem i zupełnie zaskoczyli pijanych żołdaków. Ci
chwycili za broń, ale już było za późno: już nie musieli uciekać, bo zwiadowcy
w oka mgnieniu posłali ich do krainy wiecznych łowów. Staszek natomiast stał
się bohaterem dnia, bo wytropił Niemców. Ogólnie trzeba stwierdzić, że przy
przejściu frontu w Choczni nie zginęło ich wielu, ale maruderzy nie mieli
żadnych szans. Na ten przykład koło Mojskiego na podwórku leżał zabity jeden z
nich, na wpół przebrany w cywilne ubranie, ale już bez butów.
Tymczasem
żądna wrażeń dwójka gagatków popędziła nad wysadzony most, chcąc widzieć jak
Rosjanie sobie poradzą z tą przeszkodą. Ale ich to ani na chwilę nie
zatrzymało: czołgi i samochody skierowały się na most koło Wróbla, a reszta po
prostu przeszła po lodzie na drugi brzeg.
Podczas
gdy chłopcy ganiali po wsi, w „naszej” piwnicy wydarzył się pewien zabawny
epizod. Do domu wtargnęli Ukraińcy, przynieśli kawał mięsa i kazali to szybko
ugotować. Wystraszona Wróblina pokroiła mięso na kawałki, włożyła do kotła na
bieliznę i postawiła na piecu. Po niedługim czasie wpada jeden z Ukraińców i
woła do mnie:
Okazało
się, że otrzymali nagły rozkaz wyjazdu, a ciężarówka już stała obok domu.
Porwałem więc ten kocioł i pędzę. Na nieszczęście pośliznąłem się na... krowim
łajnie w sieni i przewróciłem się tak niefortunnie, że mięso wpadło w sam
środek owych ekskrementów. Serce podskoczyło mi do gardła, ale nie było ni
sekundy czasu do namysłu. Błyskawicznie wpakowałem to mięso do kotła (Ukraińcy
nawoływali już niecierpliwie) i wybiegłem z domu. Uratował mnie śnieg, który
padał gęsto tego dnia. Zanim dobiegłem do samochodu, białe jego płaty przykryły
szybko garnek i jego zasrane wnętrze. Za mą opieszałość Ukraińcy obrzucili mnie
solidną wiązanką przekleństw, rzucili kocioł na pakę i natychmiast odjechali.
Odetchnąłem z ulgą - gdyby nie zbawienny śnieg, nie pisałbym pewnie teraz swych
pamiętników...
Niebawem
wyjaśniła się przyczyna owego pośpiechu. Wzmagający się ciągle warkot silników
i gęstniejąca palba z automatów przykuły naszą uwagę. Początkowo obawialiśmy
się wyjść na zewnątrz, jednak kiedy usłyszeliśmy okrzyki:
-
Ura! Ura![4]
– odważyliśmy się wreszcie wyjrzeć z piwnicy.
Naszym
oczom ukazały się nadjeżdżające drogą czołgi z gwiazdą na wieżyczkach.
Siedzieli na nich wojacy w białych ubraniach, w rękach trzymali pepesze, a
jeden z nich grał od ucha na bajanie[5].
Byli to żołnierze radzieccy[6],
którzy wreszcie, po przeszło pięciu latach wojny, przywozili nam wolność...
[1]Kuda Germańcy?
(ros.) – Gdzie Niemcy?
[2]Gasthaus
(niem.) – restauracja.
[3]
Dawaj bystro miaso s kotłom na maszynu! (ros.) – Dawaj szybko mięso z kotłem na
samochód!
[4]
Ura! Ura! (ros.) – Hura! Hura!
[5]
bajan (ros.) –popularny w Rosji rodzaj akordeonu z klawiaturami guzikowymi dla
obu rąk.
[6]
Chocznia została wyzwolona w dniu 26 stycznia 1945 roku przez żołnierzy 38
Armii dowodzonej przez gen. płk. Kiryła Moskalenkę.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz