Józef Widlarz to zapewne jeden z ostatnich żyjących uczestników kampanii wrześniowej 1939 roku.
Mimo 96 lat wciąż zadziwia fenomenalną pamięcią i dobrym zdrowiem oraz pozytywnym podejściem do życia.
W ciągu dwóch długich rozmów telefonicznych podzielił się ze mną swoimi wojennymi wspomnieniami, które zgodził się opublikować na tym blogu. Niewielka część z podanych przez niego faktów została uzupełniona na podstawie dostępnych źródeł historycznych.
W ciągu dwóch długich rozmów telefonicznych podzielił się ze mną swoimi wojennymi wspomnieniami, które zgodził się opublikować na tym blogu. Niewielka część z podanych przez niego faktów została uzupełniona na podstawie dostępnych źródeł historycznych.
Autor wspomnień urodził się 22 lutego 1920 roku w Choczni, jako syn Wojciecha Widlarza i Marii z domu Korczak.
Od 1949 roku przebywa na emigracji w USA, aktualnie jest mieszkańcem Cicero pod Chicago.
Część I
Józef Widlarz wstąpił do wojska na
ochotnika 14 lutego 1939 roku. Służył w Bielsku, jako żołnierz 21 Pułku Artylerii Lekkiej, który wchodził w
skład 21 Dywizji Piechoty Górskiej, tak zwanych podhalańczyków.
Przysięgę
wojskową odbierał od niego ksiądz kapelan Leon Bzowski, były wikariusz
choczeński. Pan Widlarz wspomina go
dobrze, jako „cywilnego księdza”, który po odprawieniu mszy w Choczni, czy innych
obowiązkach kościelnych chodził po wsi w cywilnym ubraniu i nie pozwalał parafianom
całować się po rękach. Zachęcał, aby
całować raczej babcie i inne starsze osoby, ale nie jego, bo to niehigieniczne.
Przeciwieństwem ks. Bzowskiego był natomiast zawsze otoczony wianuszkiem kobiet
wcześniejszy wikary- ksiądz Józef Kmiecik, nauczyciel religii w choczeńskiej
szkole. Ks. Kmiecik źle zapisał się w pamięci p. Widlarza, jako ten, który bił
i poniżał uczniów z byle powodu, na przykład brudnych nóg, co przy braku obuwia
i chodzeniu boso zdarzało się często.
Dowódcą baterii, w której służył w
Bielsku Józef Widlarz, był kapitan Kazimierz Ryłko, pochodzący z Choczni, syn
byłego kierownika szkoły w Choczni Dolnej Adama Ryłki.
Szkolenie wojskowe
obejmowało oprócz ćwiczeń musztry, strzelania i zajęć poligonowych, także woltyżerkę,
czyli różne ćwiczenia fizyczne na galopującym, kłusującym lub idącym stępa
koniu. Wiązało się to z wykorzystywaniem koni w jego jednostce do przemieszczania się artylerzystów i ciągnięcia
dział- każde działo było ciągnięte przez 3 pary koni. Podczas szkolenia
wojskowego duży nacisk kładziono na to, aby każdy żołnierz mógł w razie potrzeby
zastąpić swojego kolegę (w przypadku jego zranienia lub śmierci). Stąd brak
było specjalizacji na celowniczych, ładowniczych, działonowych i amunicyjnych.
Józef Widlarz zdążył jeszcze przed wojną ukończyć
kurs podoficerski, ale nie doczekał się awansu. Część zajęć na kursie musiał
zresztą opuścić z powodu dokuczliwego owrzodzenia.
Tuż przed wybuchem wojny został
wysłany z dwoma innymi żołnierzami do Międzyrzecza, jeden z nich tam pozostał,
a on z drugim kolegą wrócił pociągiem do Aleksandrowic koło Bielska. Dalej
pociąg już nie jechał. Znali dobrze ten teren z wcześniejszych wart na miejscowym
lotnisku.
Rano następnego dnia (1
września) w stodole, w której przenocowali, dały się słyszeć głośne wybuchy. To
niemieckie bombowce nadleciały nad Bielsko, co uświadomiło im, że wojna właśnie
wybuchła. Zgodnie z rozkazem zamierzali dotrzeć do Bielska, ale odległość była spora.
Zatrzymali jadącą w przeciwnym kierunku ciężarówkę i usiłowali namówić kierowcę
do podwiezienia ich do Bielska. Gdy ten stanowczo odmówił, zagrozili mu
przestrzeleniem opon i dopiero po użyciu tej groźby zgodził się na ich
przewiezienie.
W Bielsku Józef Widlarz
spotkał sprzedającą mleko kobietę- Nastkę Spisak z Choczni, która namawiała go
do porzucenia służby i powrotu do domu. P. Widlarz odmówił, ale prosił o
pozdrowienie rodziny i przekazanie matce, że wszystko z nim w porządku.
Z zapamiętanego przez Józefa
Widlarza szlaku bojowego wynika, że w kampanii wrześniowej 1939 roku dzielił
losy 65 rezerwowego Pułku Artylerii Lekkiej, mobilizowanego przez jego
macierzysty 21 PAL. Wśród żołnierzy przeważał
początkowo wielki optymizm, co do wyniku wojny, odgrażano się, że nie oddadzą
Niemcom ani guzika. Z niefrasobliwością podchodzono też do pierwszych nalotów, samoloty które pojawiały się nad kolumnami przemieszczającego się wojska brano omyłkowo za polskie.
Nastroje tonowali bardziej
doświadczeni żołnierze, świadomi niemieckiej przewagi. Wśród nich był
chocznianin Jan Ramenda, powołany do wojska jako rezerwista, który wiedzę o
hitlerowskiej armii wyniósł z wyjazdów zarobkowych do Niemiec.
Ta część Armii Kraków, w której
Józef Widlarz służył (II bateria I Dywizjonu), wzięła udział po raz pierwszy w
starciach z wojskami niemieckimi w rejonie Mikołowa, jako
wsparcie Grupy Operacyjnej Śląsk. Zaczęło się rutynowo- woźnice wyprzęgli ciągnące
działa konie i schowali się w pobliskim zagajniku, a oficer-obserwator podawał
w którym kierunku mają strzelać, po czym celowniczy nastawiał odpowiednio
działo. Bateria pana Widlarza używała do
ostrzału dział o kalibrze 75 mm, wcześniej
ćwiczyła też z haubicami 105 mm.
Kolejne dni zapamiętał jako
ciągły odwrót, choć w potyczkach zdarzyło im się rozbić nawet kilka nieprzyjacielskich
czołgów. Po ominięciu Krakowa, 7 września koło Proszowic doszło do dużego
starcia, w trakcie którego I dywizjon 65 pal stracił 19 zabitych i 32 rannych,
wycofując się w kierunku Klimontowa i Kazimierzy Wielkiej. Później w dowodzeniu
zapanował coraz większy chaos. Dawało się we znaki zmęczenie i ciągłe niedosypianie,
a ciągnące działa konie z trudem dawały sobie radę na piaszczystych drogach.
Dużo z nich odniosło wcześniej oparzenia i obtarcia, z powodu używania nowych
uprzęży, wyciągniętych z magazynów po mobilizacji, które nie zdążyły odpowiednio
zmięknąć. Woźnice narzekali również na jakość tej części używanych koni, którą zarekwirowano od rolników, tuż przed wybuchem wojny.
W czasie wycofywania spotkał
wymienionego wcześniej Jana Ramendę, który namawiał go do porzucenia służby i powrotu razem z nim do
Choczni.
Po minięciu wsi Podklasztor koło Krasnobrodu w rejonie Tomaszowa
Lubelskiego oddział pana Widlarza został otoczony na polach koło Ulowa i 19
września wzięty do niewoli. Jeńców przetrzymywano na polach uprawnych po drugiej stronie Sanu, pod nadzorem rozstawionych wart, uzbrojonych w broń maszynową. Właściwie
nie dostawali nic do jedzenia, żywiąc się tym, co sami wykopali z pól w miejscu
uwięzienia. Części bliżej mieszkających jeńców obiecano wypuszczenie do domu,
ale tych którzy dali się na to nabrać, po zgłoszeniu się wywieziono do obozów
jenieckich.
Po 10 dniach w niewoli Józef Widlarz
uciekł pilnującym ich Niemcom i razem z dwoma innymi chocznianami: czołgistą
Karolem Czaickim i piechurem Tadeuszem Fajfrem postanowili wrócić do Choczni.
Przedzierali się wyłącznie nocami, dzięki czemu bez problemów wrócili 14
października do domów, cały czas ubrani w polskie wojskowe mundury.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz