środa, 7 grudnia 2016

Wspomnienie o Józefie Wróblu - II

Postać niedawno zmarłego Józefa Wróbla we wspomnieniach jego szkolnego kolegi Ryszarda Woźniaka.
Udostępniono dzięki uprzejmości Krzysztofa Woźniaka, podobnie jak zamieszczony wcześniej pierwszy tekst wspomnieniowy (LINK).

Kiedy czasem przyjeżdżam letnią porą do Choczni, lubię siadywać w zacisznym zakątku nad brzegiem rzeki. Wsłuchuję się w cicho szemrzące jej fale, z którymi hen, w dal płyną moje myśli. Obejmuję wzrokiem „Wróblową wyspę” i wracam wspomnieniami do dawnych lat, w których odgrywa ona znaczącą rolę.

(…) Tam właśnie któregoś razu spotkaliśmy starszego ode mnie chłopca, patrzącego na nas zdziwionym wzrokiem. Jasne, rozmierzwione włosy, pucołowata twarz i siwe, poczciwe oczy sprawiały sympatyczne wrażenie. Należały do Józia Wróbla, jednego z synów naszych sąsiadów zza rzeki. Nie wiedziałem wówczas, że los zetknie nas w przyszłości ze sobą.
A stało się to kilka lat później, w szkole, kiedy Józek, patrzący na świat innymi, rozmarzonymi i melancholijnymi oczyma, zaczął nieśmiało spozierać w moją stronę. Zachęcony przyjaznym spojrzeniem dziwnie łatwo przylgnął do mojej osoby, jakby wyczuwał we mnie bratnią duszę. Najpierw wyjawił mi, że interesuje się literaturą, a zwłaszcza poezją, później, nabrawszy snadź większego zaufania, w największym sekrecie wyznał, że pisuje wiersze. Były to rymy naówczas jeszcze prymitywne i nieskładne, lecz tkwiła w nich jakaś pasja i przemożna chęć opisania swych doznań i odczuć związanych z otaczającą nas naturą.
Zostałem jego powiernikiem – czytałem jego wiersze, wyrażałem też o nich swoje, być może nie do końca przemyślane, opinie. Jak już opisywałem, snując swe szkolne wspomnienia, przechowywałem również jego książki – pamiątki po bracie Nastku: utwory Sienkiewicza, Żeromskiego, Prusa, Kraszewskiego, Mickiewicza, Słowackiego – słowem bezcenne bogactwo duchowe jak na owe czasy. Wtedy także, mając 11 lat, zacząłem czytać „Trylogię”, która od razu urzekła mnie swym pięknem.

Po ukończeniu szkoły w roku 1940, nasze drogi się rozeszły. Ja po wysiedleniu zostałem wywieziony na przymusowe roboty do Niemiec, Józek pracował u bauera w Tomicach. Po wojnie wyjechałem do Bytomia i tam zapuściłem korzenie, on zaś pozostał w Choczni i rozpoczął pracę wiejskiego listonosza. Kontakty nasze stawały się coraz rzadsze - z czasem znacznie oddaliliśmy się od siebie. Kiedy raz za czas się spotykaliśmy, odczuwałem jednak pewnego rodzaju wyrzuty, bowiem Wróbel mówił niewiele i był do mnie niezbyt życzliwie nastawiony. Czy zaważyły tu moje nieopatrzne słowa krytyki jego twórczości, czy też był jakiś inny powód, dość, że Józek zaciął się w sobie. Lecz – jak to zwykle bywa – na stare lata człowiek powraca do swej przeszłości, więc i ja postanowiłem odnowić starą przyjaźń. Asumpt ku temu dał mi niedawno wydany tomik jego wierszy, który siostra Jula kupiła mi na pamiątkę.

Podczas naszego pobytu w Choczni w czerwcu 1995 roku zastukałem tedy któregoś ranka do drzwi mojego dawnego kolegi. Po dłuższej chwili zaspany Józek wyszedł przed dom. Usiedliśmy na ławce i patrzyliśmy na siebie. Znamię czasu wyryło swe piętno na naszych twarzach: siwizna na głowach, bruzdy na policzkach, powaga w oczach... Początkowo gospodarz zachowywał się z rezerwą, lecz pomału pierwsze lody zaczęły się przełamywać. Udało mi się stopniowo wytworzyć odpowiedni nastrój, który sprawił, że potoczyła się rozmowa o tym, co Józiowi było najbliższe – jego twórczości. Stwierdziłem, że zapewne włożył w nią całą swą duszę i dodałem, iż chylę czoło przed jego inwencją poetycką, bowiem opiewanie piękna otaczającego nas świata wymaga wielkiego wysiłku myśli i duchowego natchnienia. Umiejętność ta – to jest talent, dar od Boga, trwanie w stanie specjalnej łaski. Usłyszawszy to mój rozmówca wyraźnie się ożywił, a w jego oczach zabłysła jakaś niezwykła iskra; popatrzył więc, jak zwykle, w niebo i po chwili rozpoczął opowieść o swej dawnej przeszłości.

(…) Pradziadkami Józka byli Maria i Wiktor Woźniakowie (kto wie, czy nie byliśmy zatem dalekimi krewnymi), którzy prawdopodobnie zakupili ową połać gruntu w widłach dwóch rzeczek. Tam także postawili swój dom, na którego sosrębie wypisane były ich imiona i nazwisko. Dziadek Wiktor był choczeńskim fryzjerem, a w zasadzie golibrodą. Schodzili się więc doń wszyscy okoliczni gospodarze, którzy chcieli się ostrzyc lub ogolić. Przy tej okazji można było usłyszeć opinie odnośnie aktualnych wydarzeń politycznych, nowinki wioskowe czy też niesamowite historie o boginkach, strachach i upiorach, w czym rej wodził Korzenny, zażywający, jak wiemy, sławy miejscowego bajarza. Tu także poufnie poszeptywano, kto się z kim żeni, kto komu przyprawia rogi itp., czyli przekazywano sobie wszelkie plotki i skandale towarzyskie.

„Zaszywałem się w ciemny kąt, aby tylko móc posłuchać tych różnych, ciekawych wieści – ciągnął Józek. - W ten sposób dowiedziałem się, że w Ameryce ludzie mają w domu takie małe kina w drewnianych skrzyneczkach, które my wiele lat później poznaliśmy jako telewizję. Wiele mówiono o Hitlerze, o wydarzeniach w Związku Radzieckim, a także o wojnie w Abisynii" (…)

Rodzice Józka tworzyli parę odmiennych, zgoła kontrastujących ze sobą typów. Ojciec, wspominany już na tych kartach Szymon Wróbel, był filozofem, wolnomyślicielem i politykiem wioskowym. Ten zamiłowany gawędziarz, który z właściwą sobie swadą umiał opowiadać najprzeróżniejsze historie, mógł tak przegadać całą noc. Jego rangę podnosił fakt, iż w domu było radio – duża rzadkość w Choczni w tamtych latach. Schodzili się więc ludziska do Wróbla, aby sobie posłuchać, co się na świecie dzieje. Ja sam byłem tam z Ojcem kilka razy i zostałem oczarowany owym cudem techniki.
Matka, Maria (czyli po prostu Wróblino), była natomiast nadzwyczaj nabożną niewiastą – codziennie rano biegła do kościoła, zawsze przystępowała do komunii i często zostawała na drugiej mszy. Tymczasem dzieci i cały dobytek zdany był na łaskę losu. Krowy ryczały nieobrządzone, dzieci płakały nienakarmione, a ojciec klął na czym świat stoi, bo sam nie mógł wszystkiemu poradzić. Sam nie chodził do kościoła, tym bardziej więc irytowała go dewocja żony.
Przyjaciel mój miał liczne rodzeństwo, któremu poświęcił sporo uwagi w swych wierszach. Najstarszy brat, Anastazy, był wielce inteligentnym chłopcem i uczył się bardzo dobrze. (...) Nastek chodził do gimnazjum i w 1931 roku zdał tzw. dużą maturę, co było dużą nobilitacją społeczną, jak na owe czasy. Pracował jako główny księgowy w Urzędzie Skarbowym w Oświęcimiu. Był namiętnym palaczem i kawiarzem, lubił też grać w karty i w szachy. Czytał bardzo dużo; wśród krewnych i znajomych słynął jako koneser dobrej literatury. Cierpiał na wysokie ciśnienie i, niestety, nie stosował się do zaleceń lekarskich. Zmarł w roku 1976, mając 64 lata.
Siostra Rozalia (ur. w 1915 r.), miała pewne dewiacje psychiczne – dziś powiedzielibyśmy, że była transseksualistką. Ubierała się po męsku, w sposób wielce cudaczny, co wywoływało wielkie kontrowersje w tamecznym, znanym z nietolerancji, środowisku. Do odzieży kobiecej czuła obrzydzenie; pewnego dnia porąbała swe sukienki siekierką i ucharakteryzowana na mężczyznę ruszyła w świat. Było to jeszcze przed wojną. Po pewnym czasie złapała ją policja w Jędrzejowie (sic!). Nieszczęsną dziewczynę umieszczono w szpitalu dla psychicznie chorych, lecz stamtąd uciekła. Potem zaginęła bez wieści, prawdopodobnie się utopiła.
Brat Tadeusz (ur. w 1920 r.) zgłosił się na ochotnika do wojska w 1939 roku. Przebył całą kampanię wrześniową, a potem dostał się do sowieckiej niewoli. Następnie wstąpił do armii gen. Andersa i brał udział w walkach Drugiego Korpusu. Zmarł w Iranie na malarię w 1943 roku.
O rok młodszy brat Jan był według Józka typem nieco prymitywnym. Kiedyś, będąc już dużym chłopakiem, rąbał drzewo i nieopatrznie - zamiast w gałąź – z całej siły uderzył siekierą w nogę. Krew się leje, a ten śpiewa na całe gardło:
- Dana, dana – noga rozciupana!
Ożenił się z pewną wdową, z którą nie miał dzieci. Był przy tym także dziwakiem – wykopywał drzewa owocowe, twierdząc, że musi płacić od nich podatek, więc mu się to nie opłaca. Nie umiał właściwie prowadzić gospodarstwa. Pod koniec życia rozpił się i zmarł na zawał serca w 1985 roku.
Najmłodsza siostra, ruda jak wiewiórka Elżbieta, chodziła do szkoły razem z naszą Tenią, z czego wynikałoby, że urodziła się w roku 1927. W owych czasach rude włosy były swoistego rodzaju piętnem; nie darmo powiadano: „ryży i kuternoga - jak co dobrego, to już chwała Boga”. Wszyscy więc szydzili z dziewczyny, przezywając ją „rudą Elzą”. Jednak Elza znalazła sobie adoratora, który choć nosił „ubogie” nazwisko (zwał się bowiem Nędza), to wcale im się nie żyło nędznie.
Sam Józef, najbardziej osobliwa postać w rodzinie Wróblów, urodził się w 1923 roku. Był typem marzyciela i romantyka. Jak już wspominałem, od najmłodszych lat z upodobaniem chodził po lesie, patrzył w niebo, siadał na brzegu swej umiłowanej Konówki w cieniu drzew i słuchał - śpiewu ptaków i cichego szmeru potoczku, meandrującego wśród malowniczo rozrzuconych olch i wierzb. Może już wtedy rodziło się w głowie małego odludka pragnienie opisania w wierszach owego piękna, tkwiącego w otaczającym go królestwie natury?

Niestety, mój szkolny kolega nie mógł się poszczycić sukcesami w nauce. Jego perypetie na tym polu, a zwłaszcza nieprawdopodobne pierepałki z kierownikiem szkoły, Michałem Kornelakiem, opisałem w poprzednim wspomnieniu (LINK). 
Nie dziwota, że Józio czuł do tego belfra szczególną awersję i na sam jego widok dostawał drgawek.

(…) Czas płynął szybko, słoneczko już przygrzewało mocno, ale Józio wpadł w prawdziwy trans. Przypominał mi wszystkie nasze nauczycielki, każdej z nich wystawiając osobną cenzurkę: Orłowska, Chmielewcowa, Nowakowa, Taraskowa, Zrazikówna... Z żalem stwierdzał, że ja uczyłem się dobrze, a on miał spore z tym trudności. Podkreślał jednak, że pamięta, iż mu pomagałem i za to jest mi bardzo wdzięczny. Ku memu zaskoczeniu nie zapomniał także tego zdarzenia, kiedy po skończeniu siódmej klasy, we trójkę z Józkiem Mojskim, wybraliśmy się na przechadzkę do Księżego Lasu. Wspominaliśmy wspólne szkolne przeżycia, a ja w pewnej chwili powiedziałem:
- Chłopaki, jak to będzie, gdy się tu spotkamy za 50 lat?
I oto życie dało nam odpowiedź na to pytanie: od tej chwili minęło bowiem aż 55 lat. Wiemy już „jak to jest” – pewnie nie tak, jak sobie wtedy wyobrażaliśmy, lecz najważniejsze, że my wszyscy w ogóle doczekaliśmy tego momentu. Mam tu na myśli całą naszą paczkę, w skład której wchodzili jeszcze Klimek Skowron i Kazek Mlak. Mój interlokutor niestrudzenie wspominał o szkolnych dziejach naszej piątki, a także o spotkaniach organizowanych za stodołą przez wujcia Józka Bandołę w czasach, gdy ten należał do SN, jeszcze przed wojną. 
Opowiedział o późniejszych losach pozostałych trzech kolegów, po czym przeszedł do osobistych zwierzeń.

„W moim życiu przeżywałem wielki dramat, kiedy zgubiłem swoje pierwsze wiersze – kontynuował Józek. - Pod wrażeniem owego nieszczęścia poszedłem do swego ulubionego miejsca nad Konówką, a z mych oczu polały się łzy... I właśnie wtedy, w smutku i udręczeniu, pod kojącym wpływem szmeru fal strumyka, w mej głowie zaczęły się tworzyć nowe, nieznane rymy. Było to dla mnie niezwykłe objawienie. Odtąd, ilekroć przeżywałem podobny stan emocjonalny, szedłem w to miejsce, by doznawać nowego natchnienia. W naturze szukałem ukojenia i inspiracji – w tym wspaniałym świecie odkrywałem wciąż nowe tajemnice...”

Spoglądając nań zauważyłem, że oczy świecą mu niezwykłym blaskiem, a z całej twarzy bije jakieś uduchowienie. W pewnej chwili spytał, czy rozumiem po niemiecku. Kiedy przytaknąłem, z jego ust popłynęły - ku mojemu wielkiemu zdumieniu - wiersze Heinego. Jak się okazało, mój kolega, pracując podczas okupacji u bauera, natrafił na tomik poezji owego autora. Spisał sobie ich część, a potem wyuczył się tego na pamięć. Ot, co znaczy mieć romantyczną duszę i umiłowanie piękna...

Nie zważając na upływ czasu, Józek rozpoczął nową opowieść o tym, jak w latach młodości zainteresował się zielarstwem. Potem próbował grać na skrzypcach i mandolinie, ale nie miał do tego talentu. Stwierdził jednak, że wszystkie te poszukiwania i próby samorealizacji nie dawały mu żadnej satysfakcji – nie widział w tym istotnego celu. Przekonał się, że jego zainteresowania kierują się jednak w stronę poezji – w tym tkwi cała pasja jego życia. Dlatego też, mając świadomość, że ukończył tylko 7 klas szkoły powszechnej, zaczął ciężko nad sobą pracować. Nocami czytał, wprost zachłannie, wiele książek, szczególnie zajmowała go historia literatury. Po pewnym czasie wysiłek ten pozwolił na wypracowanie własnego warsztatu poetyckiej twórczości i zdobycie pewnego doświadczenia w tej dziedzinie.

„Wielkim i niezapomnianym dla mnie doznaniem – snuł swe wspomnienia niestrudzony gospodarz - było spotkanie z literatem góralskim Gąsienicą, podczas mego pobytu w Zakopanem. Z wyglądu niepozorny, należał do tych rzadkich osób, których swoisty wdzięk i charyzma biją z oczu i uroku słów. Twarz tego niezwykłego człowieka jaśniała jakimś przedziwnym blaskiem podczas naszej rozmowy. Wyczuł we mnie pokrewną duszę i w sposób niezwykle sugestywny przekazał mi całą moc swego objawienia poetyckiego. W ten sposób uzmysłowił mi, że i dla mnie jest ono celem życia.
Zapisałem się do Związku Literatów Ludowych Ziemi Wadowickiej i aktywnie uczestniczyłem w jego działalności. Nie było mi początkowo łatwo, ale kierowniczka grupy literackiej, pani Maria, podtrzymywała mnie na duchu. Była moją muzą – inspirowała mnie do tworzenia”.

Sądzę, że osoba ta była także pierwszym recenzentem utworów mego kolegi i zapewne udzielała mu wskazówek literackich. Dzięki niej napisał sporo nowych wierszy i dopracował dawniejsze. Podstawowym motywem jego twórczości było i pozostało piękno natury oraz wspomnienia z dawnego życia rodzinnego i zawodowego.

„Ta mała wysepka, porosła szumiącymi olchami, klonami i wierzbami, wśród których rad słuchałem ptasich świergotów, była światem mych nieustannych marzeń i fantazji - opowiadał Józek. – W koronach tych drzew tkwiły moje najtajniejsze myśli – tu najpełniej pracowała moja wyobraźnia i tu powstawały moje wiersze. Było więc dla mnie wielkim przeżyciem, kiedy moja znajoma literatka dokonała ich recenzji – uznała, że są interesujące i nadają się do publikacji.
Najwięcej trudności sprawiło mi napisanie wstępu. Wolałbym ułożyć dwa wiersze niż pisać cokolwiek prozą. Przedmowę tę chciał mi napisać Duda*, ale wziąłem sobie to za punkt honoru i zrobiłem to sam.
Kazano mi – ciągnął – przepisać to wszystko na czysto i wyraźnie na papierze liniowym. Z bijącym sercem przyniosłem przedmowę i same wiersze do redakcji. Ku mej wielkiej radości zostały przyjęte i wydane. Spełniło się moje marzenie życia. Za przyjęcie zbioru mych utworów do druku dostałem skromne honorarium, ale przeznaczyłem je dla biednych sierot – dzieci pocztowców.
I oto cała moja historia – zakończył swą opowieść Józek i popatrzył na mnie swymi siwymi, zadumanymi oczyma. – Pragnąłbym jeszcze raz doświadczyć tego przeżycia i ująć w strofach poezji wrażenia z mej wędrówki po Polsce. Ale nie wiem, czy Bóg pozwoli mi tego dokonać podczas reszty mego żywota...”

Słuchałem tych słów i coś we mnie drgnęło. W taki oto sposób ów prosty, skromny człowiek dziękował Bogu za to, że mógł urzeczywistnić marzenie swego życia. Stał się twórcą ludowym – piewcą naszych ukochanych stron rodzinnych, które są i na zawsze dla nas pozostaną najpiękniejszym miejscem na ziemi. Pisząc swe utwory, dołożył małą perełkę do wielkiego skarbca naszej narodowej kultury. 
Myślę, że należą mu się za to słowa uznania i podzięki. Kiedy przeglądam czasami jego wiersze, zawsze wydaje mi się, że z kart tej małej książeczki spoglądają na mnie zawsze te same - rozmarzone, nieśmiałe i zadumane, siwe oczy naszego choczeńskiego poety...

* Duda- Stanisław Duda (1897-1979) kierownik choczeńskiej biblioteki i świetlicy, reżyser przedstawień teatru amatorskiego.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz