Pierwsza informacja na temat obecności Romów/Cyganów w Choczni pochodzi z 1860 roku.
Policja austriacka poszukiwała wówczas urodzonego w Choczni Cygana Jakuba Pawłowskiego, podejrzewanego o kradzież.
Nazwisko Pawłowski często przewija się w późniejszych choczeńskich zapisach metrykalnych dotyczących przedstawicieli tej społeczności.
Urodzony w 1923 roku w Choczni Józef Jan Pawłowski, wnuk wymienionego wyżej Jakuba, był od 1941 roku więźniem Zigeunerlager (obozu cygańskiego) w KL Auschwitz-Birkenau.
Oprócz Pawłowskich odnotowano w Choczni licznych Majewskich i Kwiatkowskich.
Ogółem w latach 1919-1932 ochrzczono w choczeńskim kościele parafialnym dziesięcioro romskich dzieci, w zdecydowanej większości płci żeńskiej, o imionach: Albina, Olga, Salomea, Sabina, Amalia, Teofila, Elżbieta, Zofia i Balbina.
Ciekawe i barwne informacje na ten temat zawierają wspomnienia z okresu międzywojennego chocznianina Ryszarda Woźniaka:
(...) Pisząc o naszych sąsiadach muszę wspomnieć także o
Cyganach, którzy zamieszkiwali niedaleko, dwa domy dalej, w drewnianej, kurnej
chacie i - bądź co bądź do takowych się zaliczali. Seniorką rodu była babka,
Karolina Majewska. Jej córki, Salka i Stefka oraz synowie z rodzinami tworzyli
swoisty klan, który niczym ptaki przelotne wyruszał w świat wiosną, a powracał
w domowe pielesze późną jesienią. Żyli w przyjaźni z Bandołami, a zwłaszcza z
Fajframi; względem bliskich sąsiadów byli lojalni i nie kradli, czego, niestety,
nie można powiedzieć o dalszych rejonach naszej czy innych wsi. Często bowiem
zdarzało się, że zginęła kura lub jakieś sprzęty, pozostawione w obejściu przez
nierozważnego gospodarza.
Synowie Salki, Bernard, Józek i Staszek Kwiatkowscy „próbowali”
chodzić do szkoły; ten ostatni był nawet na krótko w mojej klasie.(...)
Jeśli Cyganie mieli pieniądze (oczywiście z
kradzieży) - pili na umór, kiedy zaglądał im w oczy głód - grzecznie prosili o
parę ziemniaczków. Dom ich cieszący się nienajlepszą sławą był dla nas, dzieci,
miejscem wielce podejrzanym, tajemniczym i pociągającym zarazem. Podkradaliśmy
się czasem w jego pobliże, aby podpatrzeć lub choć usłyszeć, co się w nim
dzieje. W niektóre dni (zapewne wówczas, gdy połów był obfity) dochodził
stamtąd wesoły gwar biesiadników raczących się ochoczo siwuchą. „A gdy już
podżarli zdrowo” wynikały między nimi pewne „różnice zdań”, od których rychło
przechodziło do rękoczynów i niedawna uczta przeistaczała się w bijatykę. Z
duszą na ramieniu podchodziliśmy do okien i z wrażenia nas zatykało: wewnątrz
kilku osobników o łotrowskiej powierzchowności, gestykulując zgoła
nieprzyjaźnie, skakało do siebie z nożami. Wieszcz Adam rzekłby: brody ich długie, kręcone wąsiska, wzrok
dziki, a suknia plugawa[1]...
Głowa rodu, Franek Majewski, kiedy tylko zaświeciło
wiosenne słonko i zazieleniła się młoda ruń, brał poduszkę i położywszy ją
sobie pod nogi wylegiwał się na przyzbie, grzejąc swe zziębnięte członki.
Widząc to Polka Porębska pyta ze zdziwieniem:
- Panie Majewski, czemu pan se nie podłoży poduszki
pod głowę, ino pod nogi? – na co zagadnięty z niezmąconym spokojem wyjaśnia:
- Ja, paniczko, żeby nie te nogi, toby i głowy nie
było!
Jak się później okazało, w lasach koło Suchej Cyganie
napadli na pociąg i w tej eskapadzie brał również udział mający zbójeckie
ciągoty pan Franciszek. Zaalarmowana policja szybko przybyła na miejsce i
zaczęła ścigać rabusiów, z których jeden – notabene mąż Salki Kwiatkowskiej -
zginął. I tylko dzięki nadzwyczajnej sprawności odnóży zuchwały łotrzyk nie
został ujęty i nie trafił do mamra. Nie bez powodu tedy ów „artysta” tak wysoko
cenił swoje nogi.
Pewnego razu wydarzyła się taka oto zabawna historia:
U mieszkających opodal Mojskich na stole kuchennym
leżały świeżo upieczone, rumiane chleby. W domu nie było nikogo - jedynie
Mojski-ojciec pracował w kuźni. Sposobność tę wykorzystali Cyganie, wpadli do
domu i porwali dwa bochenki. Zauważył to gospodarz i pędzi co sił w nogach, co
zauważywszy jedna z Cyganek, nie tracąc kontenansu[2] pyta:
- Może byście panoczku kupili se chleba?
Któregoś dnia Cyganom zginął pies. Musieli być doń
szczególnie przywiązani, chodzili bowiem po wszystkich sąsiadach i wypytywali,
czy przypadkiem ktoś go nie widział. Przyszli również do dziadków Bandołów; ci
oczywiście zaprzeczyli, jakoby go mieli widzieć, dziwiąc się, że też ktoś
Cyganom mógł cokolwiek ukraść. Na to stara Majewska z ukrytą groźbą w głosie
powiedziała:
- My wimy kto tego szpsza ukrod,
ale jak się dowimy... - tu popatrzyła złowrogo i zrobiła znaczący ruch ręką. A Cyganie między sobą zaszwargotali po ichniemu:
Jawkere bibi dzianes paula korkocina hażmroka dżakere kyci!
Jawkere bibi dzianes paula korkocina hażmroka dżakere kyci!
Podchwycił to wujciu Jasiek i odtąd, gdy zależało nam
na tym, by ktoś czegoś nie zrozumiał lub wynikła jakaś zagadkowa sprawa,
powtarzano te właśnie słowa.
I ja, podtrzymując tę rodzinną tradycję, w takich
razach używam owego zabawnego powiedzonka.
Po paru latach, kiedy chłopcy podrośli, Cyganie wyprowadzili
się z Choczni. Babka Majewska zmarła, rodzina dom sprzedała i słuch o niej
zaginął. Chociaż nie do końca, bo dowiedzieliśmy się, że wspomniany już
wcześniej Bernard zawędrował aż w okolice Makowa Podhalańskiego. Tam chodził po domach i wróżył, a
jak nadarzyła się sposobność - nie omieszkał, ma się rozumieć, czegoś zwędzić.
Przypadek zrządził, że w Makowie mieszkał wujciu
Staszek Bandoła, który dobrze znał całą tę rodzinę. Trafia więc Bernard i do
niego, wróży (niezbyt zresztą szczęśliwie) matuzalowe lata[3], przepowiada cuda,
roztacza miraże bogactwa, a oczyma myszkuje po skórkach i futerkach, bo dodać
tu trzeba, że wujek był kuśnierzem. Ten, widząc, co się święci powiada:
- Ty, Cyganie, nie umiesz wróżyć. Ja ci pokażę jak
się wróży i to za darmo. - Wziął starą księgę i zieloną płachtę, okrył się nią,
zaświecił żarówkę, przewrócił kilka kartek, podniósł tajemniczo palec i
wieszczym głosem zaczął:
- Ty nazywasz się Bernard Kwiatkowski, twoja matka ma
na imię Salka, a babka, Karolina Majewska, niedawno umarła. Twój brat, Staszek,
uciął sobie palec w sieczkarni, a twój ojciec zginął podczas napadu na
pociąg....
Usłyszawszy to nieszczęsny wróżbita pobladł nagle jak
płótno i zadygotał ze strachu. Zdążył tylko wybełkotać:
- Żżżosztańcie ż Bogiem, panoczku! - i już go nie było. Odtąd unikał
tych stron jak zarazy, a wujciu nie musiał się martwić, że Cyganie obrobią mu
warsztat
[1] A. Mickiewicz – „Powrót
taty”.
[2] kontenans (z fr. ) –
pewność siebie, rezon.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz