piątek, 13 października 2017

Romowie/Cyganie w Choczni

Pierwsza informacja na temat obecności Romów/Cyganów w Choczni pochodzi z 1860 roku.
Policja austriacka poszukiwała wówczas urodzonego w Choczni Cygana Jakuba Pawłowskiego, podejrzewanego o kradzież.
Nazwisko Pawłowski często przewija się w późniejszych choczeńskich zapisach metrykalnych dotyczących przedstawicieli tej społeczności. 
Urodzony w 1923 roku w Choczni Józef Jan Pawłowski, wnuk wymienionego wyżej Jakuba, był od 1941 roku więźniem Zigeunerlager (obozu cygańskiego) w KL Auschwitz-Birkenau.
Oprócz Pawłowskich odnotowano w Choczni licznych Majewskich i Kwiatkowskich.
Ogółem w latach 1919-1932 ochrzczono w choczeńskim kościele parafialnym dziesięcioro romskich dzieci, w zdecydowanej większości płci żeńskiej, o imionach: Albina, Olga, Salomea, Sabina, Amalia, Teofila, Elżbieta, Zofia i Balbina.
Ciekawe i barwne informacje na ten temat zawierają wspomnienia z okresu międzywojennego chocznianina Ryszarda Woźniaka:
(...) Pisząc o naszych sąsiadach muszę wspomnieć także o Cyganach, którzy zamieszkiwali niedaleko, dwa domy dalej, w drewnianej, kurnej chacie i - bądź co bądź do takowych się zaliczali. Seniorką rodu była babka, Karolina Majewska. Jej córki, Salka i Stefka oraz synowie z rodzinami tworzyli swoisty klan, który niczym ptaki przelotne wyruszał w świat wiosną, a powracał w domowe pielesze późną jesienią. Żyli w przyjaźni z Bandołami, a zwłaszcza z Fajframi; względem bliskich sąsiadów byli lojalni i nie kradli, czego, niestety, nie można powiedzieć o dalszych rejonach naszej czy innych wsi. Często bowiem zdarzało się, że zginęła kura lub jakieś sprzęty, pozostawione w obejściu przez nierozważnego gospodarza.
Synowie Salki, Bernard, Józek i Staszek Kwiatkowscy „próbowali” chodzić do szkoły; ten ostatni był nawet na krótko w mojej klasie.(...)
Jeśli Cyganie mieli pieniądze (oczywiście z kradzieży) - pili na umór, kiedy zaglądał im w oczy głód - grzecznie prosili o parę ziemniaczków. Dom ich cieszący się nienajlepszą sławą był dla nas, dzieci, miejscem wielce podejrzanym, tajemniczym i pociągającym zarazem. Podkradaliśmy się czasem w jego pobliże, aby podpatrzeć lub choć usłyszeć, co się w nim dzieje. W niektóre dni (zapewne wówczas, gdy połów był obfity) dochodził stamtąd wesoły gwar biesiadników raczących się ochoczo siwuchą. „A gdy już podżarli zdrowo” wynikały między nimi pewne „różnice zdań”, od których rychło przechodziło do rękoczynów i niedawna uczta przeistaczała się w bijatykę. Z duszą na ramieniu podchodziliśmy do okien i z wrażenia nas zatykało: wewnątrz kilku osobników o łotrowskiej powierzchowności, gestykulując zgoła nieprzyjaźnie, skakało do siebie z nożami. Wieszcz Adam rzekłby: brody ich długie, kręcone wąsiska, wzrok dziki, a suknia plugawa[1]...
Głowa rodu, Franek Majewski, kiedy tylko zaświeciło wiosenne słonko i zazieleniła się młoda ruń, brał poduszkę i położywszy ją sobie pod nogi wylegiwał się na przyzbie, grzejąc swe zziębnięte członki. Widząc to Polka Porębska pyta ze zdziwieniem:
- Panie Majewski, czemu pan se nie podłoży poduszki pod głowę, ino pod nogi? – na co zagadnięty z niezmąconym spokojem wyjaśnia:
- Ja, paniczko, żeby nie te nogi, toby i głowy nie było!
Jak się później okazało, w lasach koło Suchej Cyganie napadli na pociąg i w tej eskapadzie brał również udział mający zbójeckie ciągoty pan Franciszek. Zaalarmowana policja szybko przybyła na miejsce i zaczęła ścigać rabusiów, z których jeden – notabene mąż Salki Kwiatkowskiej - zginął. I tylko dzięki nadzwyczajnej sprawności odnóży zuchwały łotrzyk nie został ujęty i nie trafił do mamra. Nie bez powodu tedy ów „artysta” tak wysoko cenił swoje nogi.
Pewnego razu wydarzyła się taka oto zabawna historia:
U mieszkających opodal Mojskich na stole kuchennym leżały świeżo upieczone, rumiane chleby. W domu nie było nikogo - jedynie Mojski-ojciec pracował w kuźni. Sposobność tę wykorzystali Cyganie, wpadli do domu i porwali dwa bochenki. Zauważył to gospodarz i pędzi co sił w nogach, co zauważywszy jedna z Cyganek, nie tracąc kontenansu[2] pyta:
- Może byście panoczku kupili se chleba?
Któregoś dnia Cyganom zginął pies. Musieli być doń szczególnie przywiązani, chodzili bowiem po wszystkich sąsiadach i wypytywali, czy przypadkiem ktoś go nie widział. Przyszli również do dziadków Bandołów; ci oczywiście zaprzeczyli, jakoby go mieli widzieć, dziwiąc się, że też ktoś Cyganom mógł cokolwiek ukraść. Na to stara Majewska z ukrytą groźbą w głosie powiedziała:
- My wimy kto tego szpsza ukrod, ale jak się dowimy... - tu popatrzyła złowrogo i zrobiła znaczący ruch rękąA Cyganie między sobą zaszwargotali po ichniemu:
Jawkere bibi dzianes paula korkocina hażmroka dżakere kyci!
Podchwycił to wujciu Jasiek i odtąd, gdy zależało nam na tym, by ktoś czegoś nie zrozumiał lub wynikła jakaś zagadkowa sprawa, powtarzano te właśnie słowa.

I ja, podtrzymując tę rodzinną tradycję, w takich razach używam owego zabawnego powiedzonka.
Po paru latach, kiedy chłopcy podrośli, Cyganie wyprowadzili się z Choczni. Babka Majewska zmarła, rodzina dom sprzedała i słuch o niej zaginął. Chociaż nie do końca, bo dowiedzieliśmy się, że wspomniany już wcześniej Bernard zawędrował aż w okolice Makowa Podhalańskiego. Tam chodził po domach i wróżył, a jak nadarzyła się sposobność - nie omieszkał, ma się rozumieć, czegoś zwędzić.
Przypadek zrządził, że w Makowie mieszkał wujciu Staszek Bandoła, który dobrze znał całą tę rodzinę. Trafia więc Bernard i do niego, wróży (niezbyt zresztą szczęśliwie) matuzalowe lata[3], przepowiada cuda, roztacza miraże bogactwa, a oczyma myszkuje po skórkach i futerkach, bo dodać tu trzeba, że wujek był kuśnierzem. Ten, widząc, co się święci powiada:
- Ty, Cyganie, nie umiesz wróżyć. Ja ci pokażę jak się wróży i to za darmo. - Wziął starą księgę i zieloną płachtę, okrył się nią, zaświecił żarówkę, przewrócił kilka kartek, podniósł tajemniczo palec i wieszczym głosem zaczął:
- Ty nazywasz się Bernard Kwiatkowski, twoja matka ma na imię Salka, a babka, Karolina Majewska, niedawno umarła. Twój brat, Staszek, uciął sobie palec w sieczkarni, a twój ojciec zginął podczas napadu na pociąg....
Usłyszawszy to nieszczęsny wróżbita pobladł nagle jak płótno i zadygotał ze strachu. Zdążył tylko wybełkotać:
- Żżżosztańcie ż Bogiem, panoczku! - i już go nie było. Odtąd unikał tych stron jak zarazy, a wujciu nie musiał się martwić, że Cyganie obrobią mu warsztat




[1] A. Mickiewicz – „Powrót taty”.
[2] kontenans (z fr. ) – pewność siebie, rezon.
[3] matuzalowe lata (od imienia patriarchy biblijnego Matuzalema, żyjącego 969 lat) – sędziwy wiek, lata późnej starości.




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz