Ciąg dalszy wspomnień chocznianina Józefa Sępka (1902-1942), których pierwsza część była zamieszczona przed tygodniem. (link)
(...) Następnie poszedłem znów na służbę- do Klasztoru Karmelitów Bosych w Wadowicach. Miałem wtenczas coś 14 lat. Początkowo pracowałem w ogrodzie z braciszkiem zakonnym, następnie po pół roku przydzielono mnie do kuchni, do pomocy kucharzowi. W klasztorze było mi najlepiej. O ile kiedyś mógłbym coś powiedzieć o komunie, to ona tu panowała pod jednym względem, a mianowicie wyżywienia. To co jadał sam przeor jadła cała służba. Nie było żadnych wyjątków. Zarabiałem tu nieźle, gdyż co miesiąc dostawałem 10 koron i coś niecoś z garderoby. Obchodzono się ze mną również bardzo dobrze.
Tu już zacząłem pojmować, co to znaczy praca zorganizowana, jaka tu panowała. Wstawałem i szedłem na spoczynek o jednej oznaczonej porze. W wolnych chwilach czytałem książki, z początku pobożne, ale ponieważ były bardzo nudne i monotonne, zacząłem czytać inne, jak opisy podróżnicze i inne powieści, gdyż biblioteka była olbrzymia. Prócz tego przez pół roku pełniłem rolę ministranta, usługując codziennie rano do mszy, co sprawiało mi dużą przyjemność, zwłaszcza matka cieszyła się, że zostanę braciszkiem. Na pozór byłem zadowolony. Mnie jednak wciąż coś pchało gdzie indziej. Mimo dobrobytu buntowałem się na myśl, że tu zostanę do śmierci za służącego. Horyzont myślowy rozszerzał się i było mi już za ciasno !
Po roku odszedłem zasobny w siły ciała, jak również moralnego wychowania chrześcijańskiego, które stamtąd wyniosłem w dalszą wędrówkę.
W tym właśnie czasie miałem możność widzieć skutki przeciągającej się wojny. Nie zdawałem sobie oczywiście jeszcze sprawy, co to jest wojna i dlaczego się ją prowadzi. Pamiętam jakie to sceny działy się podczas wystawania w ogonkach, gdzie ludzie czekali całymi godzinami, by dostać kawałek chleba lub szczyptę cukru. Sam często musiałem się ustawić w takim szpalerze, gdzie mnie o mało nie zadusili. Ile to razy wystałem się godzinami i nic się nie otrzymało, gdyż przed samymi drzwiami jak już byłem, zabrakło chleba lub cukru. Na sobie doznałem "zbawczych" skutków wojny, gdy mi się jeść chciało.
Podczas ofensywy Rosjan na Gorlice i Kraków w Wadowicach stały piekarnie polowe. U żołnierzy dało się nieraz kupić chleba i naturalnie musiałem to czynić ostrożnie, gdyż proceder ten był surowo karany. Ludzie ze śmietników wygrzebywali ochłapy jedzenia. Przydał mi się wtenczas język niemiecki, którego się w szkole uczyłem. Widziałem rannych całe masy, przywożonych do szpitala w Wadowicach. Zgroza była na nich patrzeć, jak który nie miał rąk i nóg. Także widziałem jak chowano tych obrońców- bohaterów na cmentarzu wojskowym, kładąc po 100 do jednego wspólnego grobu, przesypując ich obficie wapnem. Za ich poświęcenie nie dano im trumny nawet- chowano na wpół nago, gdyż zaledwie w kalesonach.
Co tydzień podziwiałem jak odchodziły strojne marszkompanie na front, ubrane w zieleń, jakby szły na zabawę. Tak szedł kwiat ludzki na rzeź, żegnały ich rozdzierające jęki i płacz, które starała się przygłuszyć orkiestra wojskowa. Nie żałowano przy tym święconej wody i ognistych przemówień oraz błogosławieństwa.
(...) Z klasztoru udałem się na praktykę, lecz do innego działu. Mianowicie do handlu śniadankowego, przy którym mieścił się wyszynk wódek z restauracją. Tu pod względem wyżywienia było mi też źle. Szefowa była skąpa, wskutek czego głód musiałem zaspokajać w sklepie, zjadając niektóre artykuły żywnościowe. Ja dorastałem i w tym okresie najwięcej potrzebowałem jeść. Nie wysypiałem się, gdyż szedłem spać o 12-stej, a wstawałem o 7-mej. Tak mijał mi czas na pracy. Byłem jak niewolnik. W niedzielę jedynie miałem coś 4 godziny wolnego po południu.
Moi dwaj bracia poszli w moje ślady- nie chcieli już służyć i też chcieli się czegoś nauczyć. Jeden starszy poszedł do ślusarza, drugi do masarza na praktykę. Ten ostatni jeszcze najlepiej dokonał wyboru, miał co jeść.Pomimo wielkich trudności, z jakimi walczyliśmy rękami i nogami, trzymaliśmy się, by wytrwać do końca. Brat który uczył się na ślusarza był w dodatku bardzo wątły. Do pracy musiał dochodzić z domu codziennie, robiąc około 8 km dziennie. Zima dla niego była straszna, gdyż nie miał się w co ubrać i prawie na pół boso chodził do pracy. Dosyć że skończył praktykę i zdał egzamin na ślusarza. Co to był za sukces i uciecha, miał bowiem w rękach fach !
W roku 1919 poszedłem jako 16-letni ochotnik na odsiecz Lwowa. Matka się śmiała ze mnie, gdy się z nią żegnałem. Niedługo przekonała się, że nie żartowałem. Szefowi nic nie mówiłem o mym przedsięwzięciu, gdyż by mnie nie puścił. Po trzech miesiącach wojaczki wróciłem do domu. Gdy opowiadałem matce moje przygody, to śmiała się i płakała na przemian. By ją pocieszyć dałem jej 300 koron uskładane z żołdu, który wynosił 115 koron za 10 dni.
Za kilka dni poszedłem na stare miejsce, skąd uciekłem do wojska. Nie było mi jednak dane skończyć praktyki, gdyż pryncypał wkrótce sklep sprzedał, a mnie dał tylko zaświadczenie, jaki czas byłem u niego. Była to późna jesień.
Przez zimę musiałem nudzić się w domu i przemyśliwać, co dalej robić, gdyż matka była skołatana i nie miała głowy, aby mi w tym pomóc. Ojciec jakby nie istniał. Kolegów nie miałem, ani ich nie szukałem. Tego rodzaju częste zmiany wyrobiły u mnie wiele cech dodatnich, uczyły samodzielności. Domu już nienawidziłem i tęskniłem do innego życia.
Gdy tylko pierwsze dni wiosny nastały wyjechałem z domu i udałem się na Górny Śląsk, na chybił trafił szukać jakiej takiej pracy. W praktyce wydarłem się do nitki prawie, więc palącą sprawą było sprawienie sobie ubrania. Na Śląsku podówczas administrowały oddziały francuskie, włoskie i angielskie. Był to okres plebiscytowy. Naturalnie musiałem się szwarcować z jednym kolegą przez Wisłę między Oświęcimiem a Bieruniem. Po szyję się brodziło w zimnej wodzie, lecz dość szczęśliwie bez przeszkód przebyliśmy granicę i dostaliśmy się na drugi brzeg. Tego samego dnia pojechałem do Brzezinki przed Mysłowicami.
Górny Śląsk zaimponował mi na pierwszy rzut oka. Z ciekawością dziecka podziwiałem z dala lasy kominów i smugi dymów, który świadczył o ich czynności. Nadzwyczaj podobały mi się stacje kolejowe, koleje i drogi żelazne. Czystość i porządek tu panujący, uczyniły na mnie największe wrażenie, gdyż lubiłem zawsze czystość i nienawidziłem brudu. Pracę zaraz dostałem na jednej z kopalń koło Brzezinki tzw. "Laryszu", chociaż nie bez pewnych trudności, gdyż sztygar, który mnie przyjmował do roboty powiedział, że jestem "zu jung" (za młody). Prosiłem go, że jestem bez wyjścia i przyjął mnie.
Dziwne uczucie ogarnęło mnie, gdy po raz pierwszy zjeżdżałem windą jako 17-letni chłopiec ze starymi górnikami do wnętrza kopalni na głębokość 120 metrów. Zaczęła się ciężka i znojna praca jak na mój wiek. Jakże inaczej wygląda ona na powierzchni ziemi. Specjalnie ciężka była dlatego, że grubość pokładu węgla wynosiła zaledwie 60 do 80 centymetrów. Były to tak zwane węgle gazowe wyborowej jakości. Ze względu na bezpieczeństwo miała dodatnie strony, gdyż na wysokich pokładach wystarczy mały kawałek węgla lub kamienia, aby człowieka zranić lub zabić. N atak niskim pokładzie obsuwający się kamień 10 do 30 kg zesunie się prawie po plecach bez szkody. Wielkie przestrzenie trzeba było przebywać zgiętym we dwoje. Gdy z początku chciałem przez omyłkę podnieść głowę, uderzyłem całą siłą o kapę lub górną warstwę pokładu, aż gwiazdy zobaczyłem. Jakie to trudności musiało sprawiać ludziom, którzy byli dorośli, bo ja byłem przecież mały. Przez 2 tygodnie tak mnie kości bolały, że nie mogłem się wyprostować.
Przez rok pobytu przeszedłem na kopalni niemal wszystkie rodzaje prac- a więc ciskałem wózki próżne i z węglem, ładowałem węgiel do wózków, smarowałem maszyny pomocnicze, itd. W końcu zostałem przydzielony jako pomocnik przy szramowaniu węgla. Jest to praca najcięższa i polega na tym, że eksploatuje się węgiel mechanicznie za pomocą specjalnej maszyny, poruszanej zgęszczonym powietrzem tzw. "Schrammmaschine". Samo ustawienie tej maszyny stanowiło wielką trudność. Sama część ruchoma zwana cylindrem ważyła około 150 kilogramów. Zawieszenie i przymocowanie cylindra było uciążliwe, gdyż z powodu bardzo niskiego pokładu nie można się było wyprostować i tym samym wykorzystać siły całego ciała tak koniecznej. Trzeba było zatem te uciążliwe operacje wykonywać klęcząco, gdzie sam tułów pracować musiał za całą część ciała.
Ładowanie węgla do wózków wykonywało się również klęcząco, a nawet leżąco. W dodatku przodek był oddalony, trzeba było transportować węgiel na żelaznych nieckach kilkanaście metrów. Takich wózków ładowało się na szychtę (8 godzin) 10 do 15 sztuk, a każdy wózek miał około 700 kg węgla pojemności.
Dwa razy ledwo uniknąłem zasypania podczas zawalenia się olbrzymiej ściany. Zakosztowałem więc i tego rodzaju życia i coraz lepiej zaczynałem rozumieć jego sens.
(...) W kopalni były wszędzie całe tumany pyłu węglowego i dymu unoszącego się w powietrzu, którym musiało się przez całe 8 godzin oddychać. Po odstrzale dynamitowym wskutek niskiego pułapu dym nie miał ujścia. W dymie górnicy wyglądają jak cienie i jeden drugiego prawie nie widzi. Światełka latarek tylko dają znać, gdzie się kto znajduje. Gdy pierwszy raz znalazłem się w taki smrodzie zachorowałem i musiano mnie na pół przytomnego wynieść na powierzchnię. Często są miejsca w kopalni, gdzie jest mokro. Wtedy człowiek jest zmoczony do nitki.
Wielkim dobrodziejstwem są na kopalni łazienki, gdzie każdy człowiek może się przebrać przed pracą, a po pracy umyć porządnie. Zbrudzone i mokre ubranie wyciąga się na łańcuszku do góry, zamyka na kłódkę i zostawia do następnego dnia. Gdy znów idzie się do pracy w ten sposób wiesza się ubranie, w którym przychodzi się do roboty i które służy do spaceru także.
Mieszkałem w tzw. Schlafhausie. Jest to rodzaj koszar, gdzie jest kantyna i gdzie można się stołować. W jednej z izb było nas najmniej 20-stu różnego wieku. Smród unoszący się z karbidu czuć było wszędzie. Warunki jakie tu panowały dla mnie były opłakane. Dlatego że byłem najmłodszy musiałem często znosić kaprysy starszych robotników. Trzeba im było różne posługi załatwić.
(...) Zarobek mój wynosił na 2 tygodnie około 60 RM, z czego połowa szła na utrzymanie, reszta na ubranie i inne osobiste potrzeby. Cieszyłem się zawsze, ilekroć zbliżał się termin wypłaty, że będę mógł kupić sobie coś. Matce też dawałem od czasu do czasu część mojego zarobku. Pamiętam jak raz na Boże Narodzenie gdy przyjechałem do domu przywiozłem w plecaku węgla kawał, który sam z głębi wyniosłem, jako namacalny dowód mej pracy, aby sobie nim w piecu napaliła.
Podczas mego pobytu na terenie Górnego Śląska zetknąłem się bliżej z jego mieszkańcami- Górnoślązakami. Ludzie ci bez porównania stali na wyższym poziomie pod każdym względem od emigrantów z Galicji względnie Kongresówki. Przede wszystkim zauważyłem, że stopa życiowa była tu bez porównania lepsza, jak również warunki bytowania. Czystość na każdym kroku bezwzględna, tak w domu , jak i na ulicy lub w sklepie. Każdy Górnoślązak umiał pisać i czytać, czytał gazety i orientował się szybko. Jednym słowem byli to ludzie kulturalni i uprzejmi. Spotykałem się z rodowitymi Niemcami, lecz nic nie mogą powiedzieć, żeby byli ujemnie nastawieni do Polaków. Gdy na przykład poszedłem coś kupić w sklepie, to wzruszała mnie ich grzeczność, nigdzie nie spotykana. Przydał mi się w takich wypadkach język niemiecki, którego się w szkole nauczyłem. Skarżyli się tylko nieraz Górnoślązacy na małe zarobki. Czynili porównania, że przed tym nigdy nie było maszyn, mniej węgla górnik ufedrował (urobił), mniej się napracował, a zarobił 10 razy tyle. W dodatku robotę popsuli emigranci z Galicji w ten sposób, że ją wyśrubowali na ostatni guzik. Dlatego też Ślązacy byli ujemnie nastrojeni do nich.
(...) Gdy czasem pojechałem do Katowic lub Mysłowic po zakupy, spoglądałem na chłopców sklepowych, którzy byli ładnie ubrani i dobrze wyglądali. Postanowiłem opuścić pracę, by dokończyć zaczętą praktykę.
Po upływie roku tej ciężkiej pracy z żalem żegnałem te strony. Pomimo tego, że zawsze się pociłem i nigdy nie byłem pewny, czy zobaczę powierzchnię ziemi, to polubiłem tę pracę. Łoskot piekielny maszyn, powstały z rytmu pracy był mi piosenką. Pracowałem ciężko, a nigdy nie czułem zmęczenia ani nudy- a trzeba wiedzieć, że co trzeci tydzień miałem szychtę na noc. Wolałem 10 razy tę pracę, jak służbę na wsi lub praktykę u pryncypała. Przed tym nigdy nie miałem czasu, teraz mi go zbywało.Mogłem studiować jak akademik i wiem, żem robił postępy. Teraz jeszcze dobitniej zrozumiałem, jak korzystnie wpływa na robotnika 8-mio godzinny dzień pracy. Zrobiłem swoje i resztę doby 16 godzin byłem zupełnie wolny. Na służbie i w praktyce pracowałem 16 godzin na dobę w lepszych warunkach, a zawsze byłem zmęczony i osowiały.
(...) Przez cały czas pobytu na kopalni należałem do organizacji górniczej i co miesiąc wpłacałem przypadającą składkę. Udziału czynnego oczywiście nie brałem ze względu na mój wiek młody. Stwierdziłem, że niektórzy robotnicy z byłej Galicji niechętnie zapisywali się w szeregi organizacji. W przeciwieństwie do nich Górnoślązacy wszyscy należeli i czynny brali udział w życiu organizacji i w razie potrzeby umieli zająć zwarte stanowisko.
Po pracy w czasie odpoczynku czytywałem gazety lub książki, częściej jednak prałem swoją bieliznę i łatałem ubranie przeznaczone do pracy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz