piątek, 10 listopada 2017

Wspomnienia Józefa Sępka

Pierwszy fragment wspomnień chocznianina Józefa Sępka, dotyczący okresu przed pierwszą wojną światową. Autor pochodził z Komaniego Pagórka, żył w latach 1902-1942, a jego wspomnienia zostały opublikowane w wydanej w 1938 roku w książce "Robotnicy piszą- pamiętniki robotników" w rozdziale pod tytułem "Awans".

Urodziłem się w roku 1902 w jednej podkarpackiej wiosce Choczni. Rodzice moi też pochodzili ze wsi. Ojciec nawet był  zapadłej mieściny. Należeliśmy do ludzi biednych. Nasz cały majątek stanowiły 3 morgi pola z czego połowa nieużytki i stara chata słomą kryta.
Ani ojciec, ani matka nie mieli specjalnego zawodu- byli wyrobnikami. Matka ledwo umiała pisać, bo chodziła tylko przez rok, czy dwa do szkoły, ojciec natomiast był zupełnym analfabetą. Umiał się tylko podpisać, czego go matka nauczyła.
Trudno się było utrzymać z małego skrawka ziemi, trzeba było pracować zarobkowo. Ojciec był, że tak powiem obieżyświat. Od małych lat jeździł po świecie za pracą- zwykle po Prusach, gdzie pracował, przy czym tylko się dało- na roli lub w fabrykach. Po ożenieniu się z moją matką wyjechał do Niemiec za robotą i przebywał tam całymi latami. Na większe święta zaglądał tylko do kraju. Początkowo dbał o dom i posyłał pieniądze, lecz z czasem zaczął zapominać o żonie i dzieciach, zostawiając je na łasce losu.
Gdy świat zapamiętałem- miałem może lat 5. Niedługo zapisała mnie matka do szkoły ludowej. W wolnych chwilach od nauki pomagałem matce. Popularną moją czynnością było pasienie krowy, naszej jedynej żywicielki. A gdy byłem starszy 8-9 lat pracowałem z matką przy cięższych robotach polowych, jak sadzenie, okopowanie ziemniaków i przy zbiorze innych ozimin.
Do szkoły chodziłem przeważnie o głodzie. Uczyłem się dość dobrze. Czasami tylko, o ile matka miała jakieś grosze, to dała mi, abym sobie kupił chleba podczas pauzy w szkole. Chleb naturalnie jadałem suchy w takich wypadkach. Moja nauczycielka, u której się zwykle zwalniałem, gdy szedłem po chleb do sklepu, który był dość oddalony od szkoły, pytała mnie, dlaczego matka ni daje mi śniadania przed pójściem do szkoły. Moje odpowiedzi brzmiały przez łzy, że niema czasu na gotowanie śniadania. Zresztą ja byłem zadowolony z kawałka suchego chleba, bo częściej się zdarzało, że go nie miałem. Nieraz ślinka szła do ust, gdy widziałem , jak moi rówieśnicy w szkole zajadali chleb z masłem. Moja biedna matka sama starać się musiała o codzienną strawę dla nas. Wielka uroczystość była w domu, gdy mieliśmy chleb, kupowaliśmy go przeważnie na niedzielę lub święta, poza tym jedynym naszym pokarmem były ziemniaki jałowe z takąż kapustą. Śniadania, obiady i kolacje były do siebie podobne. Codziennie były więc trzy jednakowe dania, na śniadanie ziemniaki lub zacierka, na obiad i kolację to samo. Dość często się zdarzało, że obiadu nie było wcale. Mleko, co było po jednej krowie matka musiała w mieście sprzedać, by za to kupić jakieś drobne i potrzebne rzeczy, jak sól, zapałki, naftę, itd. Na głowie matki spoczywał więc cały ciężar, często przekraczający jej siły. Aby podołać wyżywieniu dzieci musiała prócz pracy w domu iść na zarobek do sąsiadów, pracując w pocie czoła na roli. Matka sama nie zjadła- a niosła wszystko prawie dzieciom. Gdy na przykład dostała podwieczorek w pracy, to zawsze przyniosła nam do domu chleba lub z obiadu jakieś przysmaki. Matka była bardzo pracowita, ale brak jej było praktyczności w tej pracy, ile to wysiłków wskutek tego poszło na marne.
Co moja matka przeszła, tego nie da się opisać. Zresztą posądzono by mnie o bujną fantazję. A moim zamiarem jest rzetelnie opisać rzeczywistość bez fałszywej tendencyjności.
Ileż to nocy ona nie spała przemyślając nad nami, co nam dać jeść i w czym będziemy chodzić. Ileż łez wylała, że zdało się, że oczy wypłacze. Matka to wszystko przebolała i zwycięsko przeszła ! Podziwiam dziś jej odporność, że się nie załamała pod tym brzemieniem nieszczęść. Dziś doznaję szczęścia, gdy patrzę na jej postać. Matka moja to bohaterka i męczenniczka losu. Jej poorane zmarszczkami oblicze daje odbicie jak w lustrze przebytych trudów, które znieczuliły jej ciało, za to duch zahartował się w kuźni życia ! Była i będzie dla mnie przykładem. Nie kłaniam się żadnym obrazom ani posągom, czynię to jedynie przed matką. Synowskie serce potrafi tylko ocenić jej trudy i poświęcenie.
W międzyczasie rodzeństwa przybyło. I tak w pierwszym pięcioleciu było nas już czworo: trzech braci i siostra. Ojciec gdy przyjeżdżał czasem do kraju z początku to cieszył się dziećmi. Często przywoził ze sobą jakiś praktyczny podarek- ubranie lub buty. Ale to było tylko z początku. Gdy mu później matka robiła wyrzuty, że zapomina o dzieciach, że cierpimy głód, to odpowiedź jego brzmiała w ten sposób „że dzieci niech idą służyć, że on od sześciu lat służył”.
I na skutek biedy, która z każdym dniem się zwiększała, gdyż ojciec nic nie dawał, musiałem iść na służbę do jednego gospodarza we wsi. Miałem podówczas coś 11 lat. Jako pierworodny rozpocząłem z żalem tę iście krzyżową drogę. W domu pozostało jeszcze dwóch braci młodszych i jedna siostra. Z początkiem uciekałem ze służby do domu, lecz to nic nie pomagało. Trzeba było zostać. Do szkoły posyłała mnie gospodyni tylko dwa razy w tygodniu, ot tak aby kary tylko za mnie nie zapłacić. Trzeba było pracować, a nie uczyć się. Tyle miałem lepiej, że jadłem trochę inaczej i punktualniej. Praca była jednak ponad moje siły. Zasadniczo matka dała mnie tylko do pasienia krów, ale kto tam się pyta o to- po tym byłem do wszystkiego. Jako uposażenie miałem otrzymać 25 reńskich na rok. Miałem straszny kłopot z krowami, które paść musiałem aż cztery i to na powrozie, gdyż pastwisk było tyle, co na długiej drodze polnej, po której obu stronach rosły ziemniaki i zboże. Wstawać musiałem o trzeciej rano i zaczynać codzienną pracę. We znaki dawał się najbardziej noszenie wody w drewnianych konewkach, które próżne były ciężkie, a co dopiero z wodą. Mozolne było także mielenie zboża na żarnach dla świń i na mąkę na chleb. W zimie oprócz tego musiałem wstawać rano i iść młócić zboże w stodole, razem z dorosłymi młockami, wynajętymi do tego celu.
Zamiast pieniędzy za moją pracę pobierała matka zwykle na przednówku żyto lub ziemniaki, których brak było dla wyżywienia reszty rodzeństwa, a ja musiałem chodzić w łachmanach.
Ileż to dzieci dziś żyje w podobnych warunkach, a może w jeszcze gorszych. Co za piękna rola humanitaryzmu byłaby do spełnienia i ile łez przez to można by obetrzeć!
(…)Te same koleje co ja przeszli dwaj młodsi bracia. Gdy tylko trochę odrośli musieli i oni iść na służbę, nie skończywszy nawet szkoły. Ja byłem pod tym względem szczęśliwcem, który ukończył wszystkie cztery klasy ludowe. W żadnej klasie nie repetowałem i miałem ochotę do nauki, tym bardziej, że gimnazjum było tak blisko- w Wadowicach.
Niestety nie było za co się uczyć. Rozlecieliśmy się jak ptaki z walącego się gniazda, by szukać chleba u ludzi. (…)
Ani rodzice, ani koledzy nigdy nie mieli żadnego wpływu na nas. Matka o tyle miała ten wpływ, że dała nas na służbę. Zresztą gdy się nam jeść chciało, sami uważaliśmy za stosowne opuścić dom. Na nasze poczynania miało wpływ tylko życie, silniejsze niż wszystko.
Warunki mieszkaniowe zawsze były w zgodzie z naszym losem. W domu jeszcze było jako tako. Na służbie gdzie byłem, stajnia była na tak wysokim poziomie, że tuż obok krów i żłobu znajdowała się kuchnia. Czyli połowa dużej izby (dom był murowany) była przeznaczona dla krów, a druga połowa na kuchnię. Przepierzenia nie było, choć mogło być z pożytkiem uskutecznione. Znajdował się tu stół do jedzenia, w kącie zaś stało moje łóżko. Proszę sobie wyobrazić higienę w takich warunkach. W lecie naturalnie roje much i innych owadów skrzydlatych, prawdziwy koncert brzęczących owadów trwał całe lato. Zabawne to było, gdy muchy kąsały krowy, a te biły nogami po drewnianych dylach i wywijały na nasze strony swymi ogonami, muchy jednak z ogonów nic sobie nie robiły, spędzone z jednego miejsca, gryzły z większą zajadłością w innym. Wskutek tego wszędzie je można było znaleźć, w zupie, mleku, maśle, itd. Na domiar złego były także zapachy stajenne. W dzień i w nocy czuć było nieznośny odór. Noc była o tyle znośniejsza, że człowiek był zawsze zmęczony pracą, kładł się i spał jak zarżnięty. Zgroza mnie obecnie przejmuje, jak ludzie na wsi mają skromne wymagania odnośnie powietrza. Ile to jeszcze pracy mrówczej trzeba będzie, by ten stan zmienić.
Tam gdzie był mój brat młodszy na służbie, było jeszcze gorzej, gdyż jedzenie gotowano nie na kuchni, lecz na tak zwanym drajfusie- trójnogu, który umieszczony na środku izby i paliło się pod tym trzechnożnym przyrządem ogień. To było zupełnie podobne do ćwiczeń gazowych bez użycia masek. Wszędzie pełno dymu, wskutek czego „dom” taki wyglądał jak jaskinia zbójców, budząc nastrój żałobny. U powały wisiały całe pasma sadzy, osadzone na sznurach pajęczyn. I w takich to warunkach ludzie u nas żyją.
Po dwóch latach służby poszedłem do Wadowic do sklepu żelaznego na praktykę z własnej inicjatywy. (…) Pamiętam tylko, że matka dziwiła się, skąd ja mam takie pomysły. Koledzy moi, których znałem trudnili się popularnym „zbijaniem bąków”, czyli próżnowaniem – nie chciało się im jeść, jak nam. Nam zawsze życie było na piętach, więc musieliśmy być ruchliwi.
A więc zostałem w tym sklepie, bo chciałem zostać kupcem. Do pracy dochodziłem z domu. Znów powtórzyła się historia niejadania śniadań i byłem w sklepie bez życia. Reagowałem z początku silniej, , gdyż na służbie jadałem inaczej. Co miałem jednak robić. Myślałem sobie, że jak zostanę panem, to sobie wszystko odbiję. Niedługo przeniosłem się na inne, lepsze miejsce, gdzie dostawałem już jedno danie, nie pamiętam czy śniadanie, czy na kolację. Był to sklep bławatny, praca lżejsza i higieniczniejsza. W obu tych sklepach byłem coś półtora roku. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz