Pierwszy fragment wspomnień chocznianina Józefa Sępka, dotyczący okresu przed pierwszą wojną światową. Autor pochodził z Komaniego Pagórka, żył w latach 1902-1942, a jego wspomnienia zostały opublikowane w wydanej w 1938 roku w książce "Robotnicy piszą- pamiętniki robotników" w rozdziale pod tytułem "Awans".
Urodziłem się w roku 1902 w
jednej podkarpackiej wiosce Choczni. Rodzice moi też pochodzili ze wsi. Ojciec
nawet był zapadłej mieściny. Należeliśmy
do ludzi biednych. Nasz cały majątek stanowiły 3 morgi pola z czego połowa
nieużytki i stara chata słomą kryta.
Ani ojciec, ani matka nie mieli
specjalnego zawodu- byli wyrobnikami. Matka ledwo umiała pisać, bo chodziła
tylko przez rok, czy dwa do szkoły, ojciec natomiast był zupełnym analfabetą.
Umiał się tylko podpisać, czego go matka nauczyła.
Trudno się było utrzymać z małego
skrawka ziemi, trzeba było pracować zarobkowo. Ojciec był, że tak powiem
obieżyświat. Od małych lat jeździł po świecie za pracą- zwykle po Prusach,
gdzie pracował, przy czym tylko się dało- na roli lub w fabrykach. Po ożenieniu
się z moją matką wyjechał do Niemiec za robotą i przebywał tam całymi latami.
Na większe święta zaglądał tylko do kraju. Początkowo dbał o dom i posyłał
pieniądze, lecz z czasem zaczął zapominać o żonie i dzieciach, zostawiając je
na łasce losu.
Gdy świat zapamiętałem- miałem
może lat 5. Niedługo zapisała mnie matka do szkoły ludowej. W wolnych chwilach
od nauki pomagałem matce. Popularną moją czynnością było pasienie krowy, naszej
jedynej żywicielki. A gdy byłem starszy 8-9 lat pracowałem z matką przy
cięższych robotach polowych, jak sadzenie, okopowanie ziemniaków i przy zbiorze
innych ozimin.
Do szkoły chodziłem przeważnie o
głodzie. Uczyłem się dość dobrze. Czasami tylko, o ile matka miała jakieś
grosze, to dała mi, abym sobie kupił chleba podczas pauzy w szkole. Chleb
naturalnie jadałem suchy w takich wypadkach. Moja nauczycielka, u której się
zwykle zwalniałem, gdy szedłem po chleb do sklepu, który był dość oddalony od
szkoły, pytała mnie, dlaczego matka ni daje mi śniadania przed pójściem do
szkoły. Moje odpowiedzi brzmiały przez łzy, że niema czasu na gotowanie
śniadania. Zresztą ja byłem zadowolony z kawałka suchego chleba, bo częściej
się zdarzało, że go nie miałem. Nieraz ślinka szła do ust, gdy widziałem , jak
moi rówieśnicy w szkole zajadali chleb z masłem. Moja biedna matka sama starać
się musiała o codzienną strawę dla nas. Wielka uroczystość była w domu, gdy
mieliśmy chleb, kupowaliśmy go przeważnie na niedzielę lub święta, poza tym
jedynym naszym pokarmem były ziemniaki jałowe z takąż kapustą. Śniadania,
obiady i kolacje były do siebie podobne. Codziennie były więc trzy jednakowe
dania, na śniadanie ziemniaki lub zacierka, na obiad i kolację to samo. Dość
często się zdarzało, że obiadu nie było wcale. Mleko, co było po jednej krowie
matka musiała w mieście sprzedać, by za to kupić jakieś drobne i potrzebne
rzeczy, jak sól, zapałki, naftę, itd. Na głowie matki spoczywał więc cały
ciężar, często przekraczający jej siły. Aby podołać wyżywieniu dzieci musiała
prócz pracy w domu iść na zarobek do sąsiadów, pracując w pocie czoła na roli.
Matka sama nie zjadła- a niosła wszystko prawie dzieciom. Gdy na przykład
dostała podwieczorek w pracy, to zawsze przyniosła nam do domu chleba lub z
obiadu jakieś przysmaki. Matka była bardzo pracowita, ale brak jej było
praktyczności w tej pracy, ile to wysiłków wskutek tego poszło na marne.
Co moja matka przeszła, tego nie
da się opisać. Zresztą posądzono by mnie o bujną fantazję. A moim zamiarem jest
rzetelnie opisać rzeczywistość bez fałszywej tendencyjności.
Ileż to nocy ona nie spała
przemyślając nad nami, co nam dać jeść i w czym będziemy chodzić. Ileż łez
wylała, że zdało się, że oczy wypłacze. Matka to wszystko przebolała i
zwycięsko przeszła ! Podziwiam dziś jej odporność, że się nie załamała pod tym
brzemieniem nieszczęść. Dziś doznaję szczęścia, gdy patrzę na jej postać. Matka
moja to bohaterka i męczenniczka losu. Jej poorane zmarszczkami oblicze daje
odbicie jak w lustrze przebytych trudów, które znieczuliły jej ciało, za to
duch zahartował się w kuźni życia ! Była i będzie dla mnie przykładem. Nie
kłaniam się żadnym obrazom ani posągom, czynię to jedynie przed matką.
Synowskie serce potrafi tylko ocenić jej trudy i poświęcenie.
W międzyczasie rodzeństwa przybyło.
I tak w pierwszym pięcioleciu było nas już czworo: trzech braci i siostra.
Ojciec gdy przyjeżdżał czasem do kraju z początku to cieszył się dziećmi.
Często przywoził ze sobą jakiś praktyczny podarek- ubranie lub buty. Ale to było
tylko z początku. Gdy mu później matka robiła wyrzuty, że zapomina o dzieciach,
że cierpimy głód, to odpowiedź jego brzmiała w ten sposób „że dzieci niech idą
służyć, że on od sześciu lat służył”.
I na skutek biedy, która z każdym
dniem się zwiększała, gdyż ojciec nic nie dawał, musiałem iść na służbę do jednego
gospodarza we wsi. Miałem podówczas coś 11 lat. Jako pierworodny rozpocząłem z
żalem tę iście krzyżową drogę. W domu pozostało jeszcze dwóch braci młodszych i
jedna siostra. Z początkiem uciekałem ze służby do domu, lecz to nic nie
pomagało. Trzeba było zostać. Do szkoły posyłała mnie gospodyni tylko dwa razy
w tygodniu, ot tak aby kary tylko za mnie nie zapłacić. Trzeba było pracować, a
nie uczyć się. Tyle miałem lepiej, że jadłem trochę inaczej i punktualniej. Praca
była jednak ponad moje siły. Zasadniczo matka dała mnie tylko do pasienia krów,
ale kto tam się pyta o to- po tym byłem do wszystkiego. Jako uposażenie miałem
otrzymać 25 reńskich na rok. Miałem straszny kłopot z krowami, które paść musiałem
aż cztery i to na powrozie, gdyż pastwisk było tyle, co na długiej drodze
polnej, po której obu stronach rosły ziemniaki i zboże. Wstawać musiałem o
trzeciej rano i zaczynać codzienną pracę. We znaki dawał się najbardziej
noszenie wody w drewnianych konewkach, które próżne były ciężkie, a co dopiero
z wodą. Mozolne było także mielenie zboża na żarnach dla świń i na mąkę na
chleb. W zimie oprócz tego musiałem wstawać rano i iść młócić zboże w stodole,
razem z dorosłymi młockami, wynajętymi do tego celu.
Zamiast pieniędzy za moją pracę
pobierała matka zwykle na przednówku żyto lub ziemniaki, których brak było dla
wyżywienia reszty rodzeństwa, a ja musiałem chodzić w łachmanach.
Ileż to dzieci dziś żyje w
podobnych warunkach, a może w jeszcze gorszych. Co za piękna rola humanitaryzmu
byłaby do spełnienia i ile łez przez to można by obetrzeć!
(…)Te same koleje co ja przeszli
dwaj młodsi bracia. Gdy tylko trochę odrośli musieli i oni iść na służbę, nie
skończywszy nawet szkoły. Ja byłem pod tym względem szczęśliwcem, który
ukończył wszystkie cztery klasy ludowe. W żadnej klasie nie repetowałem i
miałem ochotę do nauki, tym bardziej, że gimnazjum było tak blisko- w Wadowicach.
Niestety nie było za co się
uczyć. Rozlecieliśmy się jak ptaki z walącego się gniazda, by szukać chleba u
ludzi. (…)
Ani rodzice, ani koledzy nigdy
nie mieli żadnego wpływu na nas. Matka o tyle miała ten wpływ, że dała nas na
służbę. Zresztą gdy się nam jeść chciało, sami uważaliśmy za stosowne opuścić
dom. Na nasze poczynania miało wpływ tylko życie, silniejsze niż wszystko.
Warunki mieszkaniowe zawsze były
w zgodzie z naszym losem. W domu jeszcze było jako tako. Na służbie gdzie
byłem, stajnia była na tak wysokim poziomie, że tuż obok krów i żłobu
znajdowała się kuchnia. Czyli połowa dużej izby (dom był murowany) była przeznaczona
dla krów, a druga połowa na kuchnię. Przepierzenia nie było, choć mogło być z
pożytkiem uskutecznione. Znajdował się tu stół do jedzenia, w kącie zaś stało
moje łóżko. Proszę sobie wyobrazić higienę w takich warunkach. W lecie
naturalnie roje much i innych owadów skrzydlatych, prawdziwy koncert
brzęczących owadów trwał całe lato. Zabawne to było, gdy muchy kąsały krowy, a
te biły nogami po drewnianych dylach i wywijały na nasze strony swymi ogonami,
muchy jednak z ogonów nic sobie nie robiły, spędzone z jednego miejsca, gryzły
z większą zajadłością w innym. Wskutek tego wszędzie je można było znaleźć, w
zupie, mleku, maśle, itd. Na domiar złego były także zapachy stajenne. W dzień
i w nocy czuć było nieznośny odór. Noc była o tyle znośniejsza, że człowiek był
zawsze zmęczony pracą, kładł się i spał jak zarżnięty. Zgroza mnie obecnie
przejmuje, jak ludzie na wsi mają skromne wymagania odnośnie powietrza. Ile to
jeszcze pracy mrówczej trzeba będzie, by ten stan zmienić.
Tam gdzie był mój brat młodszy na
służbie, było jeszcze gorzej, gdyż jedzenie gotowano nie na kuchni, lecz na tak
zwanym drajfusie- trójnogu, który umieszczony na środku izby i paliło się pod
tym trzechnożnym przyrządem ogień. To było zupełnie podobne do ćwiczeń gazowych
bez użycia masek. Wszędzie pełno dymu, wskutek czego „dom” taki wyglądał jak
jaskinia zbójców, budząc nastrój żałobny. U powały wisiały całe pasma sadzy,
osadzone na sznurach pajęczyn. I w takich to warunkach ludzie u nas żyją.
Po dwóch latach służby poszedłem
do Wadowic do sklepu żelaznego na praktykę z własnej inicjatywy. (…) Pamiętam
tylko, że matka dziwiła się, skąd ja mam takie pomysły. Koledzy moi, których
znałem trudnili się popularnym „zbijaniem bąków”, czyli próżnowaniem – nie
chciało się im jeść, jak nam. Nam zawsze życie było na piętach, więc musieliśmy
być ruchliwi.
A więc zostałem w tym sklepie, bo
chciałem zostać kupcem. Do pracy dochodziłem z domu. Znów powtórzyła się
historia niejadania śniadań i byłem w sklepie bez życia. Reagowałem z początku silniej,
, gdyż na służbie jadałem inaczej. Co miałem jednak robić. Myślałem sobie, że
jak zostanę panem, to sobie wszystko odbiję. Niedługo przeniosłem się na inne,
lepsze miejsce, gdzie dostawałem już jedno danie, nie pamiętam czy śniadanie,
czy na kolację. Był to sklep bławatny, praca lżejsza i higieniczniejsza. W obu
tych sklepach byłem coś półtora roku.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz